Kiedy mój ojciec powiedział mi, że wydaje wszystkie oszczędności emerytalne na Harleya Davidsona, pomyślałem, że w końcu się pogubił.
Ma siedemdziesiąt trzy lata. Kolana mu trzeszczą, gdy wstaje. Ręce mu się trzęsą, gdy trzyma kubek kawy. A jednak stał tam – z błyszczącymi oczami i szerokim uśmiechem – i mówił mi, że kupił motocykl za 35 000 dolarów, bo chciał przeżyć „ostatnią wielką przygodę”.
Miałem ochotę krzyczeć.
Chciałem zapytać, jak może być tak samolubny.
Przez pięćdziesiąt lat obserwowałem, jak ten człowiek haruje do upadłego w małym, obskurnym warsztacie motocyklowym. Wracał do domu co wieczór cuchnąc olejem i benzyną, z czarnymi plamami na palcach, zgarbiony, wyczerpany. Opuszczał urodziny, rocznice, kolacje – wszystko dlatego, że wierzył, że pewnego dnia to się opłaci. Że pewnego dnia oboje będziemy mieli poczucie bezpieczeństwa, komfortu i spokoju.
Kiedy sprzedał warsztat w zeszłym miesiącu, pomyślałem, że może – w końcu – nadszedł ten dzień.
Tonęłam w kredytach studenckich, tkwiłam w pracy, której nienawidzę, odwoływałam wyjazdy i opuszczałam czynsz, żeby tylko nadążyć. Myślałam, że pomoże mi się wybić – żebyśmy oboje mogli wreszcie odetchnąć.
Ale zamiast tego zadzwonił do mnie, żeby pochwalić się swoim nowym Harleyem.
Ten, jak powiedział, był na „otwartą drogę, która woła mnie od dekad”.
Pamiętam, jak ścisnęło mnie w gardle, kiedy powiedziałam:
„Tato, masz siedemdziesiąt trzy lata. Mógłbyś wykorzystać te pieniądze na odpoczynek. Na to, żeby w końcu poczuć się bezpiecznie”.
Uśmiechnął się tylko i powiedział:
„Kochanie, nie chcę odpoczywać. Chcę żyć”.
Przewróciłam oczami i warknęłam: „To nie jest życie, to jest ucieczka”.
Zaśmiał się cicho i powiedział:
„W moim wieku wszystkie kryzysy to kryzysy końca życia”.
Rozłączyłam się zła. Właściwie wściekła. Bo jak on mógł przedkładać swoje szczęście nad moje? Przez wiele dni nie mogłam pozbyć się myśli, że wyrzucił wszystko – i to na darmo.
Ale w zeszłym tygodniu wpadłam do jego starego warsztatu.
Budynek był teraz pusty, okna pokryte kurzem, ale na zewnątrz zaparkowany był jego Harley – lśniący w popołudniowym słońcu, jakby od zawsze tam był.
Wyszedł w swojej starej skórzanej kamizelce, tej, której mama nienawidziła, bo pachniała dymem i smarem silnikowym. Twarz miał zniszczoną, ale oczy… były żywe.
Przez chwilę siedzieliśmy na krawężniku, po prostu rozmawiając. Opowiedział mi, jak w wieku dwudziestu lat marzył o przejechaniu całego kraju – ale życie wciąż mu przeszkadzało. Małżeństwo. Rachunki. Ja.
Powiedział: „Poświęciłem pięćdziesiąt lat na przetrwanie, a nie na życie. Teraz moja kolej”.
I po raz pierwszy nie miałam nic do powiedzenia.
Może tak długo myślałam, że odpowiedzialność oznacza poświęcenie, że zapomniałam, jak wygląda radość, kiedy nie jest praktyczna.
Wyjechał kilka dni później. Lekko spakowany — tylko mapa, kilka zdjęć i notes.
Obiecał wysłać pocztówki z każdego miejsca postoju.
Pierwsza dotarła dziś rano. Napisał:
„Słońce w Arizonie jest okrutne, ale czuję się tam jak na wolności.
Miałeś rację — może to lekkomyślne. Ale jestem najszczęśliwszy od lat.
Kocham, Tato”.
Płakałem, czytając to.
Bo może prawda jest taka — on nie jest mi winien życia, jakie moim zdaniem powinien wieść.
Może uczy mnie, że nigdy nie jest za późno, by odpowiedzieć na wezwanie, które zbyt długo ignorowałem.
No więc tak, mój tata jest teraz gdzieś tam, pędzi przez pustynie i górskie drogi, goniąc zachody słońca na niebieskim Harleyu.
I po raz pierwszy w życiu…
Mam nadzieję, że nigdy nie wróci za wcześnie.