->

Mój najstarszy syn nie jest moim biologicznym dzieckiem, ale mimo to traktuję go jak własnego.

W małej wiosce, gdzie każdy zna każdego, życie toczy się zgodnie z tradycyjnymi zasadami. Pracy jest mało, a większość mieszkańców utrzymuje się z własnych gospodarstw: niektórzy uprawiają warzywa, inni łowią ryby lub polują.

Nasza rodzina nie była inna. Mieliśmy pół hektara pola i dwadzieścia arów sadu, które przy odpowiedniej trosce nie tylko nas żywiły, ale również pozwalały zarobić. Mój mąż pasjonował się wędkarstwem, a ja zajmowałam się domem oraz zwierzętami: hodowlą krów, kur i świń. Od małego uczylismy dzieci pracy – każde z nich miało swoje obowiązki: jedno karmiło kury, inne plewiło grządki.

W pobliżu mieszkała kobieta o imieniu Grażyna, która była znana w wiosce nie tylko z tego, że miała ponad dziesięcioro dzieci, ale i z tego, że nie potrafiła zadbać o ich utrzymanie. Jej mąż Marek również nie wykazywał chęci do pracy. Ich ziemia leżała odłogiem, a gdy sąsiedzi próbowali ją dzierżawić, szybko się poddawali z powodu wygórowanych żądań właścicieli.

Głównym zajęciem Grażyny i Marka było żebranie. Sąsiedzi z litości pomagali im: jeden przynosił ziemniaki, inny jajka, mięso lub owoce. Dzieci Grażyny często przychodziły do nas, oferując pomoc w zamian za jedzenie, a ja korzystałam z ich wsparcia.

Najbardziej zapadł mi w pamięć najstarszy syn Grażyny – Krzysztof. Zawsze starał się wykonywać powierzoną mu pracę i nigdy nie odchodził od nas głodny.

Pewnego dnia Marek zmarł, zostawiając Grażynę z dziećmi. Po jego śmierci wydawało się, że przestała się nimi interesować. Sołtys wezwał opiekę społeczną i dzieci trafiły do domów dziecka.

Krzysztofa również zabrano. Bardzo się do niego przywiązaliśmy, a jego brak był dla nas trudny do zniesienia. Dowiedziałam się, gdzie znajduje się ośrodek, w którym przebywał, i zaczęłam go odwiedzać kilka razy w miesiącu. Po długich rozmowach z mężem zdecydowaliśmy się na formalną opiekę i zabranie go do naszego domu.

Krzysztof znał nas, my jego, a z naszymi dziećmi dogadywał się znakomicie. Jego przybycie do naszej rodziny przebiegło bez problemów. Stał się prawdziwym pomocnikiem we wszystkim. Jako najstarszy nigdy nie podkreślał swojej wyższości, zawsze wspierał młodszych.

Czas płynął, dzieci dorastały, kończyły szkoły, technika, a niektóre poszły na studia. Zakładały własne rodziny i rozjechały się po Polsce. Krzysztof, po ukończeniu technikum, również wyjechał.

Dziś ma ponad pięćdziesiąt lat, cudowną rodzinę i dwoje dzieci, które traktujemy jak wnuki. Od Krzysztofa zawsze bije ciepło i wdzięczność za to, co dla niego zrobiliśmy. Cieszę się, że podjęliśmy wtedy decyzję, by zabrać go z domu dziecka.