Thomas wręczył mi papiery rozwodowe z zadowoloną miną człowieka, który był przekonany, że zostawia bez grosza kobietę skazaną na nicość. Tymczasem mój telefon zawibrował z kolejnym mailem od agenta literackiego w sprawie międzynarodowych praw wydawniczych. Ironia była przepyszna. Podczas gdy on planował swoje odejście, ja budowałam imperium, o którego istnieniu nawet nie miał pojęcia. Jego nowa żona, a moja była najlepsza przyjaciółka Danielle, stała w progu, zapewne już obmyślając, jak wyda „wolność”, którą sobie wyobrażała.
— Tysiąc miesięcznie alimentów wydaje się uczciwe — oznajmił Thomas, kładąc teczkę na moim szpitalnym łóżku. — Skoro przecież i tak nie pracujesz.
Spojrzałam na ekran telefonu, gdzie powiadomienie o nowym mailu pokazywało siedmiocyfrową ofertę za prawa filmowe do mojej serii książek dla dzieci. „Nie pracujesz naprawdę”. Gdyby tylko wiedział. Ale pozwólcie, że cofnę się do początku, bo ta chwila czystej arogancji była zbudowana na piętnastu latach starannie tkanej iluzji. Nie mojej — jego.
Miałam 22 lata i byłam rozpaczliwie spłukana, gdy Thomas pierwszy raz mnie zauważył w ciasnej kawiarni niedaleko kampusu. Rozłożyłam swoje przybory plastyczne na maleńkim stoliku, pracując nad portfolio. Nagle pojawił się obok.
— To niesamowite — powiedział, wskazując na jeden z rysunków. Był przystojny, w ten schludny, pewny siebie sposób, który zwykle mnie onieśmielał. — Jestem Thomas — dodał, siadając naprzeciwko. — A ty jesteś niewiarygodnie utalentowana.
Zadawał pytania, których nikt wcześniej nie zadał. — Ta lisia postać — powiedział, zatrzymując się nad szkicami tego, co później stało się „Dzielnym Małym Liskiem”. — Jest w nim coś wyjątkowego. Jego entuzjazm był zaraźliwy.
Thomas pracował w marketingu i miał wielkie plany. — Widzę cię jako ilustratorkę wielkich wydawnictw — powtarzał. Miał dar sprawiania, że moje ciche marzenia wydawały się osiągalne. Po sześciu miesiącach oświadczył mi się w tej samej kawiarni. — Wiem, że teraz nie stać mnie na pierścionek, na jaki zasługujesz — uklęknął — ale obiecuję ci, Rachel, że zbuduję życie, w którym nigdy nie będziesz musiała martwić się o pieniądze i będziesz mogła całkowicie skupić się na swojej sztuce. Powiedziałam „tak”, zanim skończył mówić.
W pierwszych latach patrzył na mnie jak na coś bezcennego. Zaskakiwał mnie przyborami plastycznymi, na które go nie było stać, i zamienił drugą sypialnię w naszym małym mieszkaniu w mój pracowniowy kącik. — Każdy artysta potrzebuje prawdziwej przestrzeni twórczej — ogłaszał. — Tutaj stworzysz swoje arcydzieła.
Był moim pierwszym odbiorcą, najwierniejszym fanem. A ja nie mówiłam mu, że „kiedyś” nadchodzi szybciej, niż się spodziewaliśmy. Trzy miesiące po ślubie sprzedałam pierwszą ilustrację za 75 dolarów. Po pół roku małe wydawnictwo zainteresowało się serią o „Dzielnym Małym Lisku”. Pieniądze były początkowo skromne, ale stabilne i rosły.
Założyłam osobne konto firmowe, tłumacząc Thomasowi, że to z powodów podatkowych. Może instynktownie przeczuwałam już wtedy, że niezależność finansowa to coś, co warto chronić. Umniejszałam swoje dochody, pozwalając mu wierzyć, że to jego pensja z marketingu stanowiła nasze główne zabezpieczenie. „Nie musisz się stresować pieniędzmi — mawiał. — Twoim zadaniem jest tworzyć piękne rzeczy, a ja zajmę się resztą.”
I rzeczywiście tworzyłam piękne rzeczy. Seria o „Dzielnym Małym Lisku” znalazła odbiorców, potem pojawiły się kontrakty licencyjne i zlecenia od korporacji. Ale stworzyłam też coś jeszcze: fundament ukrytej siły finansowej. Kobieta, którą Thomas próbował teraz zniszczyć, od lat utrzymywała nas oboje.