->

Sprzedajemy działkę synowej, a sami kupujemy mieszkanie na południu – podsłuchana rozmowa teściowej Julii

Sprzedamy działkę synowej, a na południu za to kupimy mieszkanie – historia rodzinna pełna niespodzianek

„Kola, Kola,” delikatnie szturchnęła męża w ramię Wiera Pietrownna, gdy ten skupił się na niedzielnej gazecie podczas popołudniowej herbaty. „Mam pewien pomysł…”

„Hmm?” mruknął Nikolaj Iwanowicz, nie odrywając wzroku od artykułu o nowych zasadach ogrodnictwa.

„Pamiętasz, jak nasza synowa Masza nieustannie jęczała, że działka w Oziernym jest jej po babci?” – przesunęła krzesło bliżej. „A gdybyśmy pomogli jej sprzedać ten teren? A za pieniądze kupić sobie małe mieszkanie w Gelendżyku albo Anapie? Pamiętasz, jak tam nam się spodobało w zeszłym roku?”

Julia stanęła nieruchomo przy lekko uchylonych drzwiach kuchni, właśnie miała poprosić teściową o foremkę do ciasta. Ręka zamarła na klamce.

„A gdybyśmy pomogli jej sprzedać tę działkę?” kontynuowała nieprzerwanie Wiera Pietrownna. „A za otrzymane środki nabyli sobie mieszkanie nad morzem.”

Julia poczuła, że pod nogami robi się jakby pusto. Działka Maszy, żony młodszego syna Pietra, była dla niej jedynym wspomnieniem po babci – tam spędziła całe dzieciństwo, zasadziła każdy krzaczek porzeczki własnoręcznie…

Cicho cofnęła się od drzwi. W jej głowie kłębiły się sprzeczne myśli – jak teściowa może tak postąpić? Przecież chodzi o synową, żonę swojego syna! Pierwszą reakcją było natychmiastowe zadzwonienie do Maszy, by ją ostrzec, lecz Julia powstrzymała się. Najpierw należało wszystko dokładnie zrozumieć.

Rodzinne relacje od dawna bywały trudne. Julia, żona starszego syna Andrzeja, sumiennie starała się spełniać niepisaną rolę „głównej synowej”. Pracowała jako nauczycielka, wychowywała troje dzieci, dbała o dom – co niedzielę piekła jabłecznik na rodzinne obiady.

Masza była jej całkowitym przeciwieństwem. Artystka i ilustratorka, roztrzepana, zapominająca o ważnych datach rodzinnych, potrafiła spóźnić się na obiad o godzinę, bo nie mogła oderwać się od malowania zachodu słońca nad miastem. Mimo to teściowie przymykali oko na jej dziwactwa.

„To urodzona artystka,” mawiała Wiera Pietrownna, gdy Masza opuszczała rodzinne uroczystości z powodu wystaw.

„Cała w babci,” dodawał Nikolaj Iwanowicz dumnie pokazując gościom ilustracje Maszy do książek dla dzieci.

Julii to przeszkadzało. Ona, w przeciwieństwie do bratowej, zawsze była idealną synową – punktualną, pamiętającą o urodzinach, opiekującą się wnukami co weekend. I od niej nikt nie okazywał wdzięczności.

Szczególnie bolało ją to z powodu męża. Andrzej, starszy syn, pracował jako inżynier w fabryce i brał dodatkowe zmiany, by utrzymać rodzinę. Młodszy, Piotr, został kreatywnym dyrektorem w agencji reklamowej, całymi dniami wymyślał slogany do jogurtów i szamponów. Mimo to rodzice jednakowo dumni byli z obu synów.

Kiedy rok temu babcia Maszy zmarła, zostawiając jej działkę w Oziernym, Julia myślała, że wreszcie teściowa dostrzeże różnicę między synowymi. Masza nie miała dzieci ani stałej pracy – tylko rysunki w książkach. Jak ona mogła być dobrą gospodynią działki?

A jednak stało się inaczej. Masza nagle zainteresowała się ogrodnictwem. Każdy weekend spędzała na działce – plewiła grządki, sadziła kwiaty, odnawiała starą altankę. Piotr jedynie się z niej śmiał:

„Moja żona wszędzie widzi sztukę. Widzieliście, jak pomalowała płot? Teraz cała ulica przychodzi się nim zachwycać.”

Rzeczywiście, prosty drewniany płot Masza przemieniła w dzieło sztuki, malując sceny z życia wiejskiego: koty na ławeczce, ptaki na gałęziach, rumiane babcie z ciastami.

„Aleksandra Siergiejewna bardzo kochała motywy ludowe,” tłumaczyła wszystkim zapytującym. Babcia, też artystka, tak się nazywała.

Wiera Pietrownna często jeździła do Maszy na działkę – pomagała w ogrodzie. Wracała zmęczona, lecz zadowolona:

„Masza tworzy tam taką piękność! Pomidory już kwitną, truskawki dojrzewają, a jej dalie są jak u Aleksandry Siergiejewnej!”

Julia tylko prychnęła pod nosem. Cóż za osiągnięcie – kilka ręcznie spulchnionych grządek. A ona codziennie gotowała, prała, odrabiała z dziećmi lekcje – jakby to się nie liczyło.

Teraz ten rozmowa… Julia krążyła po mieszkaniu niespokojna. Powinna powiedzieć Maszy? A może milczeć? Z jednej strony jego prawo wiedzieć, z drugiej – może źle wszystko zrozumiała?

Wieczorem Andrzej zadzwonił:

„Wyobraź sobie, że rodzice zwołują rodzinne zebranie w następną sobotę rano. Mówią, że to ważna rozmowa.”

„Jaka rozmowa?” – zapytała niepewnie Julia.

„Nie wiem. Mama się tajemniczo uśmiecha, tata ukrywa twarz za gazetą. Coś knują.”

Przez cały tydzień Julia żyła w napięciu. W pracy odpowiedziała rozkojarzona na pytania uczniów, w domu mechanicznie sprawdzała zeszyty. W myślach krążyły fragmenty podsłuchanej rozmowy.

W sobotę jako pierwsi dojechali do teściów. Dzieci pobiegły od razu do ogrodu, by huśtać się na starych huśtawkach. Julia pomagała teściowej nakrywać do stołu, rzucając ukradkiem spojrzenia.

Wiera Pietrownna była nieco ożywiona, poprawiała broszkę na bluzce co chwilę.

Piotr i Masza, jak zwykle, się spóźnili.

„Przepraszamy!” – wpadła Masza do pokoju, rozsypując dokumenty z teczki. „Mam coś wymyślonego! Zaraz pokażę…”

„Najpierw jednak pogadamy,” stanowczo przerwała Wiera Pietrownna. „Proszę, usiądźcie wszyscy.”

Julia wstrzymała oddech – pomyślała, że zaraz usłyszy plan teściowej i wybuchnie skandal…

„Musimy wam coś wyznać,” zaczęła Wiera Pietrownna. „A właściwie przyznać się…”

„Chodzi o to,” poprawiła obrus, „że my z Aleksandrą Siergiejewną… byliśmy przyjaciółkami.”

„Z moją babcią?” – zdziwiła się Masza. „Ale dlaczego nigdy o tym nie mówiłaś?”

„Nie mówiłam, bo to długa historia. Poznałyśmy się jeszcze przed twoim urodzeniem w szkole artystycznej. Ja tam pracowałam jako sprzątaczka po zmianach w fabryce. A ona była nauczycielką rysunku.”

Julia poczuła napięcie sąsiadujące z Andrzejem – nigdy nie słyszała, by teściowa wspomniała o tej pracy.

„Wtedy właśnie przeprowadziłam się do miasta, byłam młoda i nieco naiwną. Marzyłam, by zostać artystką. Aleksandra zauważyła, że zaglądam na jej lekcje i zaproponowała wspólne zajęcia po szkole.”

„Mamo, ty rysowałaś?” – zdumiony zapytał Piotr.

„Próbowałam, ale zabrakło talentu. Za to zaprzyjaźniłyśmy się bardzo. Brała mnie na plenery i szkicowiska. Potem zaszłam w ciążę z Andrzejem i musiałam porzucić marzenia – praca, dom, dzieci.”

Nikolaj Iwanowicz pierwszy przemówił po całej wieczornej ciszy:

„Pamiętam, jak próbowałem ją odwieść od tych głupot. Kto by zajmował się sztuką, skoro trzeba było dzieci wychować.”

„Tak, to dobrze się ułożyło,” potwierdziła Wiera Pietrownna. „Ale Aleksandra nigdy mnie nie opuściła. Opowiadała o wystawach, uczniach, a potem przyprowadzała wnuczkę Maszę.”

„Poczekajcie,” wysunęła się do przodu Masza. „Więc dlatego mieliście w domu moje dziecięce prace! Martwy natury z słonecznikami… Zawsze się zastanawiałam, skąd się wzięły.”

„Babcia je podarowała,” uśmiechnęła się Wiera Pietrownna. „Powiedziała, że masz talent i zajdziesz daleko.”

Julia poczuła ścisk w gardle. Przez całe życie uważała, że teściowa bez przyczyny faworyzowała Maszę, a tu taka historia…

„A co z działką?” – zapytał Andrzej.

„A działka…” – teściowa wyciągnęła z kredensu stary album. „My z Aleksandrą miałyśmy wspólne marzenie – chciałyśmy stworzyć pracownię artystyczną. Nie byle jaką – dla dzieci z domów dziecka i ubogich rodzin. Za darmo.”

W otwartym albumie na żółtych kartkach były szkice, projekty i obliczenia.

  • Plan naszej pracowni
  • Pomysły na zajęcia artystyczne
  • Wstępne wyceny i harmonogramy

„Widzicie? Aleksandra planowała na emeryturze sprzedać mieszkanie w Moskwie i kupić dom nad morzem, gdzie powstanie ta pracownia. Mówiła: „Ty będziesz dyrektorem – i organizatorem, bo masz wszystko ułożone.”

„I co?” – zapytała cicho Masza.

„Nic z tego nie wyszło – zachorowała, ja miałam pracę i wnuki, więc marzenie pozostało niezrealizowane.”

„A działka?” – przypomniała Julia.

„No właśnie…” – teściowa spojrzała na męża. „Zastanowiliśmy się i pomyśleliśmy, że może nie bez powodu tak się wszystko potoczyło. Masza jest teraz znaną artystką, ma doświadczenie pedagogiczne. My na emeryturze możemy wspomóc ją finansowo. Gdzieś na południu łatwiej jest prowadzić pracownię – mieszkania tańsze, a dzieci mogą przebywać cały rok na plenery.”

„Chcecie sprzedać działkę?” – uśmiechnęła się Masza nieco dziwnie.

„Jeśli się zgodzisz,” szybko dodała Wiera Pietrownna. „To Twoje dziedzictwo, Twoja pamięć.”

Masza wstała i podeszła do zostawionej teczki, wyciągając kartki:

„Zobaczcie, co przyniosłam.”

Rysunki przedstawiały plany nowej pracowni – kawiarniana przestrzeń nad morzem, jasne klasy z sztalugami, dzieci malujące nad nabrzeżem, szyld „Pracownia Artystyczna ‘Ozierne’”.

„Myślę o tym od miesiąca,” przyznała Masza. „Dom babci jest piękny, ciepły, ale pełen przeszłości. Ona zawsze mówiła: „Artysta musi iść naprzód.”

„Więc…” – Wiera Pietrownna zdezorientowana mrugnęła.

„Zamierzamy otworzyć pracownię,” oznajmiła stanowczo Masza. „Mam już miejsce w Gelendżyku z widokiem na morze oraz umowę z lokalnym domem dziecka.”

„I o internatach trzeba pamiętać,” niespodziewanie dodała Julia. „W mojej szkole jest wiele utalentowanych dzieci z biednych rodzin…”

Wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni.

„A dlaczego nie?” – Julia podniosła do góry brodę. „Może też marzę o czymś takim. Mam dość sprawdzania zeszytów. Chcę być dyrektorem, organizatorem – mam wszystko po kolei.”

Wiera Pietrownna zaniemówiła i mocno uściskała obie synowe.

„No proszę, rozkleiłaś się,” mruknął Nikolaj Iwanowicz, pociągając rękaw koszuli, żeby wycierać łzy. „Kobiety…”

„Tato, a dlaczego ty milczysz?” – zapytał Andrzej.

„Co tu mówić?” – zaśmiał się ojciec. „Od dawna wiem, że jeśli w rodzinie są trzy artystki, nie ma sensu się opierać. Jedziemy oglądać lokum.”

„Trzy które?” – zdziwił się Piotr. „Masza i mama…”

„I Julia,” puścił mu oczko Nikolaj Iwanowicz. „Nie widziałeś szkolnych gazetek, które robi? To prawdziwe dzieła sztuki.”

„To prawda!” – ożywiła się Masza. „Pamiętasz, jak rok temu robiłaś dekoracje do szkolnego przedstawienia? Masz talent do wystrajania!”

Julia poczuła jak rumieniec zalewa jej policzki. Myślała, że nikt nie zauważył, ile trudu włożyła w przygotowania…

„No dobrze,” stanowczo podniosła się Wiera Pietrownna. „Jutro jedziemy oglądać lokal – musimy zadecydować, gdzie postawimy sztalugi.”

„A działka?” – zapytał Andrzej.

„Na razie zostawimy działkę,” oznajmiła Masza. „Latem przyjedziemy – zorganizujemy tam bazę plenerową.”

„I ogród się nie zmarnuje,” mruknął Nikolaj Iwanowicz. „Tylko pomidory właśnie zasadziłem…”

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Napięcie ostatnich dni zniknęło bez śladu.

Po pół roku na nabrzeżu Gelendżyka pojawił się szyld: „Pracownia Artystyczna ‘Ozierne’”. W jasnych salach stały sztalugi, a na ścianach wisiały dziecięce prace. W gabinecie dyrektora znajdowały się dwa biurka: porządkowana Julia z poukładanymi teczkami i twórczy bałagan Maszy z rozrzuconymi szkicami i pędzlami.

Wiera Pietrownna często przychodziła rano, zanim zajęcia się zaczęły. Siadała w kącie z filiżanką herbaty i obserwowała, jak synowe przygotowują się do dnia. Julia przeglądała grafik i materiały dydaktyczne, a Masza wieszała nowe prace uczniów i poprawiała układy na sztalugach.

„Wyobraź sobie,” powiedziała kiedyś Julia, „że przyjeżdża do nas komisja z wydziału edukacji. Chcą zobaczyć, jak prywatna pracownia współpracuje z domami dziecka i internatami.”

„Co tu jest do oglądania?” – wzruszyła ramionami Masza, przecierając palety. „Trzeba po prostu kochać dzieci i wierzyć w nie.”

Julia uśmiechnęła się z przekąsem: „I umieć robić budżety, tworzyć programy i układać harmonogramy. Zastanawiasz się, dlaczego mamy kolejkę na pół roku?”

„Bo mamy najlepszych nauczycieli!” – dumna oświadczyła Masza.

„I to też,” zgodziła się Julia. „A propos nauczycieli – pamiętasz Swietłanę Nikołajewną z trzeciego internatu? Proponuje zorganizować wspólną wystawę – ich dziecięce prace i nasze.”

„Świetny pomysł!” – ożywiła się Masza. „Możemy wynająć galerię miejską, załatwię to. A jeszcze…”

„Stop,” przerwała Julia. „Najpierw komisja, potem wystawa. Wszystko po kolei.”

Wiera Pietrownna uśmiechała się, słuchając ich sprzeczki. Kto by pomyślał, że te dwie różne kobiety odnajdą wspólny język – a przecież na początku było trudno.

Pierwszy miesiąc pracy pracowni był szczególnie trudny. Julia z jej perfekcjonizmem wymagała idealnego porządku, a Masza, przyzwyczajona do twórczego nieładu, nie rozumiała potrzeby wypełniania dziesiątek dokumentów i planowania zajęć.

„Nie można zamknąć twórczości w ramy!” – oburzała się ona.

„Nie da się pracować z dziećmi bez systemu!” – odparowała Julia.

Doprowadziło to nawet do wieczornego spotkania u teściowej, podczas którego obie synowe skarżyły się na siebie nawzajem.

„Nie wytrzymuję tego!” – wyznała Julia. „Ona ciągle nie dotrzymuje terminów, gubi papierki i denerwuje się, że ja ją kontroluję.”

„A ty ze studia robisz koszary!” – oburzyła się Masza. „Dzieci potrzebują swobody, a nie twoich grafików i raportów!”

Wiera Pietrownna cierpliwie wysłuchała kłótni, a potem sięgnęła po starą fotografię:

„Poznajecie?”

Na zdjęciu dwie młode dziewczyny, osiemnastoletnie, stojące przy sztaludze – jedna zabrudzona farbami z pasją maluje, druga notuje coś skrupulatnie w zeszycie.

„To… to babcia!” – wykrzyknęła Masza. „A obok…”

„Ja,” potwierdziła Wiera Pietrownna. „Wiesz, my też na początku nie dogadywałyśmy się. Aleksandra łamała szkolny plan – światło było specyficzne, dzieci miały humor twórczy, a ja jako gospodyni wymagałam porządku. Kłóciłyśmy się tak, że tydzień się nie odzywałyśmy.”

„I co potem?” – spytała Julia.

„Potem zrozumiałyśmy, że się uzupełniamy. Ona nauczyła mnie dostrzegać piękno w chaosie, a ja ją znaleźć harmonię w regułach.”

Masza i Julia spojrzały na siebie z uśmiechem.

„Dokładnie jak my,” zaśmiała się Masza. „Ty mnie organizujesz…”

„A ty uczysz mnie być bardziej elastyczną,” uśmiechnęła się Julia.

Od tamtej pory wszystko się poukładało. Julia zajęła się organizacją, a Masza skupiła się na pracy twórczej. I okazało się, że właśnie takie połączenie było potrzebne pracowni.

Dzieci to wyczuwały – jeśli chcieli rozwiązać praktyczne problemy, szli do cioci Julii, która wszystko poukładała i zawsze znalazła rozwiązanie. A jeśli chcieli pomarzyć i pobawić się wyobraźnią, pomagała Masza Siergiejewna.

Stopniowo każda z nich znalazła swoje uczniów: do Maszy ciągnęli marzyciele i artyści, pragnący wyrazić swój świat emocji, a do Julii trafiali praktyczni, przyszli projektanci i architekci, zwracający uwagę na techniki pracy.

Pewnego dnia stało się zaskoczenie – Julia, zawsze uważająca się za osobę praktyczną, zaczęła interesować się batikiem. Wszystko zaczęło się, gdy pomagała Maszy przygotować materiały do zajęć z malowania na tkaninie.

„Słuchaj, to naprawdę ciekawe,” powiedziała, przyglądając się barwnym plamom na jedwabiu. „Można tu stworzyć cały system – jak mieszają się farby, jak tkanina reaguje…”

„No tak,” uśmiechnęła się Masza. „A można też po prostu cieszyć się procesem.”

Julia prychnęła, ale nie odłożyła pędzla. Po miesiącu jej prace wisiały w galerii pracowni obok akwareli Maszy.

„Patrz, zmieniłaś się,” zauważył kiedyś Andrzej.

„W jakim sensie?” – zapytała zdziwiona Julia.

„Kiedyś starałaś się być idealną żoną i matką, a teraz…”

„A teraz co?”

„Po prostu jesteś szczęśliwa. I nudzie dzieci również jest dobrze.”

Julia się zamyśliła. Kiedy ostatnio martwiła się o to, że ktoś oceni jej rodzinne obiady czy niedokładnie wyprasowane koszule? Teraz miała inne troski i radości.

Dzieci również się zmieniły. Kiedyś wymagała od nich wyłącznie czwórek i doskonałego zachowania. Teraz pojawiło się coś ważniejszego – umiejętność dostrzegania piękna w drobnostkach, radość z tworzenia i wiara w siebie.

Niedawno najstarsza córka oznajmiła:

„Mamo, chyba wiem, kim chcę być.”

„Kim?” – zapytała Julia.

„Chcę założyć własną szkołę artystyczną, taką jak wasza z ciocią Maszą, tylko w innym mieście.”

„Dlaczego akurat w innym?”

„Bo u Was już wszystko jest. A gdzie indziej są dzieci, które też chcą malować, ale nie mogą sobie na to pozwolić.”

Julia przytuliła córkę, skrywając łzy. Rzeczywiście Wiera Pietrownna miała rację – marzenia przekazywane są jak pałeczka sztafetowa: od Aleksandry Siergiejewny do Maszy, od Maszy do niej, a teraz do następnego pokolenia.

Minęły trzy lata. Pracownia artystyczna „Ozierne” stała się kulturalnym centrum Gelendżyka. Dzieci tu nie tylko się uczyły, lecz organizowano wystawy, spotkania i warsztaty. Dwa razy w roku organizowano plenery, na które zjeżdżały się dzieci z całego regionu.

Działka w Oziernym nie stała pusta. Latem faktycznie była bazą plenerową – z pracowniami w starych budynkach gospodarczych i przytulnymi altankami na zajęcia plenerowe. Nikolaj Iwanowicz i Andrzej podjęli się remontu – powoli wymienili dach i wzmocnili fundamenty.

Niedawno Masza znalazła na strychu stary kufer z rzeczami babci – między pożółkłymi gazetami i ramkami był też album ze szkicami projektu tej pracowni, o której marzyły Aleksandra i Wiera.

„Widzisz,” powiedziała Masza, przewracając kartki, „prawie to samo wymyśliły. Nawet układ klas jest podobny.”

„Znaczy, dobrze wszystko zaplanowałyśmy,” odpowiedziała Julia, nie odrywając się od planu zajęć. „Może czas otworzyć filię? Wszystko i tak jest już zarezerwowane na rok do przodu.”

Wiera Pietrownna, tradycyjnie siedząca w kącie z filiżanką herbaty, tylko się uśmiechnęła. Od dawna wiedziała, że czasem trzeba po prostu nie przeszkadzać. Nawet jeśli wymaga to wymyślenia historii o sprzedaży działki.

„Mamusiu,” zawołała Masza, „czy specjalnie tak głośno rozmawiałaś wtedy z tatą, żeby Julia usłyszała?”

„Kto to teraz sobie przypomni,” odpowiedziała z rozbawieniem Wiera Pietrownna. „To rzecz życia…”

Julia podniosła wzrok znad papierów:

„Myślę, że może dobrze, jak tak się stało. Gdyby nie to, pewnie wciąż patrzylibyśmy na siebie z dystansem – idealna synowa i artystyczna dusza.”

„Dokładnie,” prychnęła Masza. „A teraz mamy pracownię – idealnie twórczą albo twórczo idealną.”

„Najważniejsze, że naszą,” odparła Julia. „I że dzieci tutaj są szczęśliwe.”

Za oknem szumiało morze, w klasach słychać było dziecięcy śmiech i plusk pędzli w wodzie. Na ścianach wisiały nowe dzieła – kolorowe, śmiałe, zupełnie różne – tak jak ich twórcy.

Na najbardziej widocznym miejscu w gabinecie dyrektora stało zdjęcie: dwie dziewczyny przy sztaludze – jedna z pędzlem, druga z notesem. Obok było zdjęcie dwóch kobiet na tle szyldu „Pracownia Artystyczna ‘Ozierne’” w tych samych pozach.

Bo marzenia się spełniają. Nie zawsze tak, jak planowano. Czasem trzeba sprytu teściowej, uporu synowej i odrobiny szczęścia. Najważniejsze, by nie bać się podążać za marzeniami.

Przy tym działka w Oziernym pozostała w rodzinie. Teraz dorastają tam nowi artyści, a wieczorami w starej altance spotykają się wszyscy, by pić herbatę, snuć plany i podziwiać zachód słońca nad jeziorem. W takich chwilach Wiera Pietrownna wyciąga stary album i zaczyna opowiadać – o dwóch przyjaciółkach, które wymyśliły tę historię, o przekazywaniu marzeń jak rodzinnej relikwii i o tym, że czasem najważniejsze zmiany zaczynają się od podsłuchanej rozmowy przy kuchennym stole.