->

Upadłam w wąwóz i wołałam o pomoc

 

Co się wydarzyło w wąwozie?

Leżę na dnie mrocznego wąwozu, a moje milczenie dźwięczy głośniej niż jakikolwiek krzyk. Uderzyłam się kilka minut temu. A może dziesięć? Czas dziwnie płynie, gdy odczuwasz ból. Kiedy jest zimno. Kiedy jesteś całkowicie sama, a nawet Twoje własne bicie serca odbija się echem w bezdennej otchłani samotności.

Moja noga skręciła się z okropnym, suchym trzaśnięciem, z chrupnięciem kości i tkanki. Upadłam głupio, bardzo niezdarnie, jak marionetka, potykając się o własną roztargnienie. Stoczyłam się po zboczu, raniąc dłonie o kolczaste gałęzie i ostre kamienie, w ten przeklęty wąwóz. Spadłam może z trzy, a może cztery metry. Ale w ciemności jesiennej nocy, to wygląda jak przepaść. Teraz leżę, wbijając plecy w wilgotną, zimną ziemię. Patrzę w niebo. Jest szare, niskie, pokryte gęstą mgłą. Bez emocji, obojętne na wszystko. Nie obchodzi go mój ból ani mój strach.

Myśl, ostra jak sztylet, przelatuje przez mój umysł: „Telefon. Gdzie jest mój telefon?!”

W panice, niemal w konwulsjach, szukam rękami wokół. Palce grzebią w mokrych, gnijących liściach, ślizgają się po zimnej, niemal lodowatej ziemi, napotykając ostre patyki i połamane gałęzie. Klejąca się ziemia wpycha się pod moje paznokcie. Nie ma telefonu. Pustka.

Pewnie został na górze. Wypadł z kieszeni moich cienkich dżinsów, kiedy leciałam w dół, ku nowemu, zimnemu schronieniu. Zdradliwie się wydostał i pozostał w świecie światła, ludzi i komunikacji. A ja jestem tu. I to koniec. Absurdalny, głupi, bez żadnego dramatyzmu.

– Pomocy… – wydobywam z siebie, a mój głos to żałosny, chrapliwy szept, który zaraz wchłania ciemność.

Znów szeptam. To tyle głupie, tak bezsensowne. Powinnam krzyczeć. Krzyczeć tak głośno, żeby moje płuca pękły z wysiłku, aby usłyszeć mnie na drugim końcu parku. Ale nie mogę. Gardło skurczyło się jakąś niewidzialną pętlą. Może ze strachu? A może z gorzkiego, trującego zrozumienia: krzycz, czy nie krzycz, nikt i tak mnie nie usłyszy. Cisza jest jedynym, kto teraz rozmawia ze mną.

Jest ósma wieczorem. Październik, jego mroczny i zimny koniec. Kto teraz, o tej porze, w takim zimnie, pójdzie spacerować po tym parku? Szaleńcy. Zdesperowani. Samotni.

Tu jestem. Głupia. Dorosła idiotka, postanowiłam skrócić drogę przez opustoszały skwer, ponieważ w mojej głowie panował chaos, a w sercu ciężki, zimny kamień.

Jakoś w pamięci przywołuje mi się ostatnia scena z Dmitrijem. Powiedział wtedy, odwracając wzrok i kręcąc łyżeczkę w palcach:

„Potrzebuję przerwy.”

Po prostu. Tak prosto i bezlitośnie. Przy śniadaniu. Właśnie rozsmarowuję masło na kromce bagietki. Zatrzymuję się. Zastygnęłam. Ostry nóż w ręku. Słoneczne masło na ostrzu.

– Co? – zapytałam, a mój głos zabrzmiał głucho, jak z głębokiej studni.

– Przerwa. Potrzebujemy przerwy. – Ciągle kręcił tę przeklętą łyżeczkę.

– My? – zapytałam jeszcze raz, a mój głos wydawał się głośniejszy, duszny.

– Nie. Tylko ja. Tylko tego potrzebuję.

Powoli, z przesadną ostrożnością, położyłam nóż na stole. Kromkę również. Patrzyłam na niego, nie mrugając, próbując znaleźć w jego znanych rysach tego człowieka, którego kochałam. Siedem lat. Siedem lat wspólnego życia, wspólnych planów, śmiechu w kuchni i poduszek, które pachniały nami – i oto: „przerwa”. Jakbyśmy byli filmem, który mu znudził się. Nacisnął przycisk – i wszystko zamarło. Obraz zawisł.

– Spotkałeś kogoś? – zapytałam, a słowa wydały się mi obce.

– Nie. Po prostu… zgubiłem się. Muszę to ogarnąć.

Ogarnąć. Co się zgubiło? W nas? W sobie? W tym życiu, które tak starannie budowaliśmy? W czym?

Nie zapytałam. Nie miałam siły. Wstałam od stołu, a moje nogi same poniosły mnie do sypialni. Zebrana mechanicznie, torba. Nie dużo – tak, na kilka dni. Do Alisy. Nie wstał, nie zatrzymał, nie objął. Siedział w kuchni. Być może dokończył moją, nieukończoną bagietkę z masłem.

Trzy dni u Lenki. Starała się mnie zająć, jak umiała. Brała do kina na bezsensowne komedie, wygłaszała płomienne wystąpienia o tym, że „wszyscy faceci to egoiści”. Ale nie słuchałam. Myślałam. Bez końca, w kółko, jak wiewiórka w kole.

Jak to jest się zgubić? Przecież razem plątaliśmy się w tym klubku życia. Razem rozplątowywaliśmy węzły problemów i kłótni. To była nasza wspólna plątanina, nasza własna historia.

  • Teraz – jego osobista. A moja – osobno, nikomu niepotrzebna.

Przerwa.

Wracałam do domu czwartego dnia. Nie było go. Na szklanym stole w salonie leżała kartka napisana jego kaligrafią: „Pojechałem do rodziców. Na dwa tygodnie. Pomyślę tam.” Pomyśli. Dobrze. Wspaniale, ogólnie rzecz biorąc.

Wieczorem poszłam do sklepu – zapomniałam kupić chleba, życie trwa. Postanowiłam skrócić drogę. Przez park. Miałam nadzieję na spacer, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Po prostu. Żeby nie siedzieć w tym grobowym milczeniu pustego mieszkania. Nie patrzeć na jego rzeczy, na naszą sofę, na której wieczorami siedzieliśmy, każdy w swoim rogu. Każdy ze swoim telefonem. W milczeniu. Już dawno, bardzo dawno w milczeniu.

Może miał rację? Może ta przerwa to jedyne, co może nas uratować? Albo na odwrót, całkowicie pogrzebać?

Park jest blisko. Duży, stary, z zawiłymi ścieżkami i wiekowymi drzewami. Z wąwozami, o których zapomniałam w swojej roztargnieniu.

Idę. Liście pod moimi stopami szeleszczą smutno, jakby szeptały coś ważnego, ale w niezrozumiałym języku. Zmierzcha szybko – w końcu październik, czas półmroku i smutku. Ale nie obchodzi mnie to. Idę i znowu myślę o nim, o Dmitriju, o naszych siedmiu latach…

Siedem lat.

Pierwsze dwa – przypominały jasny, soczysty kadr z dobrego filmu. Proste, bezwarunkowe szczęście. Budziliśmy się razem, a od razu się uśmiechaliśmy, jeszcze nie otworzywszy porządnie oczu. Zasypialiśmy, splatając się w jeden ciasny, ciepły kłąb, a nawet we śnie nasze ręce ciągnęły się ku sobie.

Później… nie wiem, nie umiem określić momentu. Coś się zmieniło. Nie od razu, nie nagle. Stopniowo, nieubłaganie, jak przychodzi jesień – najpierw niezauważalnie. Jeden listek stał się żółty. Potem jeszcze jeden. A potem patrzysz – już całe drzewo jest nagie, a ziemia pokryta złotym całunem, a w powietrzu czuć gnój i pierwszy przymrozek.

Staliśmy się różni? A może zawsze byliśmy różni, a pierwsze dwa lata po prostu tego nie dostrzegaliśmy, oślepieni miłością?

On – milczek, człowiek ciszy i wewnętrznego kontemplowania. Ja – gadatliwa, morze słów i emocji. On – domowy typek, jego świat to forteca z czterema ścianami. Ja – niestabilna, potrzebuję ulic, ludzi, ruchu. On kocha ciszę, kiedy można słyszeć tykanie zegara. Ja – głośną muzykę, kiedy można nie słyszeć własnych myśli.

Wcześniej to nie przeszkadzało. Uzupełnialiśmy się nawzajem, jak puzzle. Ja go rozruszałam, wciągałam w ludzi, zmuszałam do śmiechu. On mnie uspokajał, uczył słuchać ciszy, być głębszym.

A potem… to zaczęło denerwować. Jego zaczęło irytować moje wieczne paplanie. Mnie – jego uporne, głuche milczenie. Jego – moja głośna muzyka. Mnie – jego przygniatająca, martwa cisza.

Siedem lat – i przemieniliśmy się w dwóch grzecznych, porządnych, obcych sąsiadów, którzy dzielą jedną przestrzeń.

Idę po tej samej ścieżce. Zamyślona. Zgubiłam się w swoich myślach. Potknęłam się.

Nawet nie od razu zrozumiałam – o co. O wystający z ziemi korzeń, czarny i skręcony, jak palec czarownicy. Czy o kamień. Noga znów skręciła się do wewnątrz, znowu ten okropny chrzęst. Pojechałam po zboczu. Próbowałam chwycić się cienkiego drzewka – palce ledwo przesunęły się po mokrej korze, zostawiając na skórze zadrapania.

Spadłam w dół. Jak zjeżdżam na plecach. Wąwóz wita mnie zimnymi objęciami.

Lądowałam na boku, boleśnie uderzając w ramię i biodro. Ból ostry, gorący, żywy. Leżę. Oddycham, a każdy oddech to uderzenie w boku. Próbuję wstać – nie mogę. Noga słuchać się nie chce, stała się obcym, nieposłusznym ciężarem. Ręka też boli. I ramię, najwidoczniej, jest wybite.

Ciemność gęstnieje ostatecznie, przechodząc z zmierzchu w noc, niemal nieprzeniknioną ciemność.

Zimno przechodzi pod cienki płaszcz, powodując, że zęby drżą z powodu drobnego dreszczu.

– Pomoc… – znów ten żałosny, bezsensowny szept.

Mówię cicho, ponieważ wiem – to bez sensu. To szept w pustkę. Nikt nie jest w pobliżu i nie będzie…

Telefon wypadł. Został tam, na górze. Więc koniec. Muszę leżeć i czekać. Do rana, przypuszczam. Rano ktoś przejdzie – biegacz, staruszka spacerująca z psem. Znajdzie mnie.

Jeśli, oczywiście, nie zamarznę do rana.

Jakie to głupie. Jaka absurdalna, idiotyczna sytuacja. Leżę w brudnym wąwozie. Samotna. A myślę – o nim. O Dmitriju. O nas.

Przerwa.

Nagły dźwięk. Realny, nie wyimaginowany. Kroki. Na górze. Po ścieżce ktoś idzie. Twardym, pewnym krokiem.

– Pomoc! – próbuję krzyknąć z ostatnich sił, ale głos – to chrapliwy, podduszone dźwięk.

Cichutko, jak szelest liści. Kroki nie zwalniają. Oddalają się.

– Pomoc! – znów krzyczę, już głośniej, a gardło piecze od wysiłku.

Kroki zatrzymują się. Słychać, jak ktoś się zatrzymał.

– Kto tam jest? – męski głos. Niski, trochę chrapliwy. Nieznajomy.

– Ja… jestem w wąwozie! Proszę, pomóżcie! – głos łamie się na przerażoną nutę.

Cisza. Potem – snop światła. Jasny, jak małe słońce. Światło latarki przesuwa się po pniach drzew, wyłuskując z ciemności eteryczne sylwetki. Snop opada niżej, wspina się po zboczu, znajduje mnie, oślepia.

– Żyjesz tam?! – krzyczy mężczyzna.

– Żywa… – odpowiadam, mrużąc oczy od światła. – Upadłam. Nie mogę wstać.

– Trzymaj się! Zaraz schodzę!

Słyszę, jak ostrożnie, wybierając drogę, schodzi w dół. Gałęzie łamią się pod jego stopami, słychać szelest spadającej ziemi.

Oto jest obok. Wysoki, mocny zarys na tle czarnego nieba. Świeci mi w twarz, potem, jakby się przypomniał, opuszcza latarkę.

– Co boli? – pyta stanowczo, bez paniki.

– Noga. I ręka, chyba. I ramię.

– Nie ruszaj się. Zaraz wezwę karetkę.

Wyciąga telefon, wybiera numer. Mówi wyraźnie i spokojnie, wyjaśniając dyspozytorowi, gdzie jesteśmy i co się stało. Jego głos jest kotwicą w morzu chaosu i bólu.

– Minut dwadzieścia, nie więcej. Przyjadą do głównego wejścia – spotkam ich, przeprowadzę. A teraz… – zdejmuje swoją obszerą, ciepłą kurtkę. Ostrożnie, niemal ojcowsko, okrywa mnie. Materiał jest ciężki, pachnie lasem, zimnym powietrzem i czymś innym, męskim, nieznanym. – Chwileczkę.

– Dziękuję… – szepczę, a w gardle staje mi gula.

Siada obok mnie na kucaka. Milczy. Ja również. Najwidoczniej jest mu zimno tylko w swetrze.

– Jak masz na imię? – pytam, aby przerwać tę ciszę, aby usłyszeć ludzki głos.

– Artiom.

– Ja – Ksenia.

– Co tutaj robiłaś, Ksenia? O tej porze. Sama.

– Zamyśliłam się… – mówię, i brzmi to jak najgłupsze usprawiedliwienie na świecie.

Patrzy na mnie. W półmroku nie widzę jego oczu, ale czuję jego wzrok na sobie. Nie wierzy, to widać.

– Zły dzień był? – pyta cicho, bez wyrzutów, z jakimś dziwnym zrozumieniem.

Kiwam głową, zaciskając usta, aby nie rozpłakać się.

– Rozumiem – mówi. – U mnie też nie było lekko.

Siedzimy. Milczymy. Zimno przechodzi przez kurtkę, ale już nie tak silnie. Ból w nodze pulsuje monotonnie. Strach. Ale już nie tak samotnie. Nie tak beznadziejnie.

Artiom zdejmuje z ramienia plecak, wyciąga z niego metalowy termos.

– Chcesz herbaty? Gorącej. Z cukrem.

– Masz… termos przy sobie? – nie mogę ukryć zdziwienia.

– Tak. Ja… po pracy tak. Wieczorami. Sam spaceruję… – mówi nieco zawstydzony.

Odkręca pokrywkę, która służy jako kubek, i nalewa ciemną, aromatyczną ciecz. Wyciąga mi. Ręce mi drżą – od zimna, szoku czy bólu, nie wiem. On pomaga mi przyłożyć kubek do ust, trzymając go swoimi dużymi, silnymi palcami.

Gorące. Słodkie. Niesamowicie ożywiające. Ciepło rozlewa się po ciele, ogrzewając mnie od wewnątrz.

– Dziękuję… – mówię już po raz któryś, a to słowo wydaje się takie marne w porównaniu z tym, co robi.

– Nie ma za co.

Siada obok mnie na zimnej ziemi, obejmując się za ramiona – rzeczywiście zmarł bez kurtki.

– Złap z powrotem kurtkę – błagam. – Zimno ci.

– Tobie zimniej. Najprawdopodobniej masz wstrząs. I kontuzję. Ciepło jest ważniejsze.

– Ale się przeziębisz…

– Jestem silny. Przeżyję.

Pijemy w milczeniu. Właściwie ja piję, a on po prostu siedzi, patrząc gdzieś w górę, przez czarne szkielety drzew, na szare, nijakie niebo.

– Często tutaj spacerujesz? – znów zaczynam, aby odciągnąć uwagę od pulsującego bólu.

– Prawie codziennie. Po zmianie.

– Tak późno?

– Właśnie późno. Kiedy nikogo nie ma.

– Dlaczego?

Milczy, wybierając słowa.

– Żeby myśleć. Tutaj dobrze się myśli. Nikt nie przeszkadza. Cisza.

Rozumiem go. Zbyt dobrze go rozumiem.

– O czym myślisz? – nie ustępuję.

Krótko się uśmiecha, bez dźwięku.

– O życiu. O tym, że coś kiedyś nie wyszło. O błędach. O tym, że może wciąż można jakoś naprawić, przywrócić.

– A można? – pytam, patrząc na niego ponad brzegiem kubka.

– Jeszcze nie wiem. Tak spaceruję, myślę, szukam odpowiedzi.

Łykam jeszcze jeden łyk. Herbata stygnie na przenikliwym wietrze.

– A mój mąż powiedział, że potrzebuje przerwy – nagle wyjawiam. Nie rozumiem, czemu to mówię. Nieznajomemu mężczyźnie. W wąwozie. W nocy. Ale słowa, które długo się we mnie zbierały, pragną wydostać się na zewnątrz.

– Siedem lat razem. A on potrzebował przerwy. Żeby „rozwiązać sprawy”.

Artiom kiwa głową, nie patrząc na mnie.

– Moja żona odeszła – mówi tak samo cicho, prawie w pustkę. – Trzy miesiące temu. Powiedziała, że pokochała kogoś innego. Że tak wyszło. Że nie chciała mnie zranić. Ale… wyszło.

– Przykro mi…

– Nic się nie stało. Pewnie sam jestem winny. Nie zauważałem jej. Pracowałem jak koń. Wracałem późno. Cały wyczerpany. Milczałem. Ona coś mi opowiadała – ja milcząco kiwałem głową. Proponowała iść do kina, na spacer – ja machałem ręką. Zmęczony, mówiłem. W innym terminie, obiecywałem.

Zasypia na chwilę, a w tej przerwie – całe tragedie.

– A „innego terminu” tak i nie było – kontynuuje. – Ona znalazła kogoś, kto się nie męczy. Kto nie odkłada na później. Kto z nią rozmawia, śmieje się, żyje.

Siedzę. Słucham. Ból w nodze pulsuje równym, natarczywym rytmem. Ale już prawie go nie zauważam. Jego historia okazuje się silniejsza.

– Kochasz ją? – ostrożnie pytam.

– Kocham. Teraz, gdy straciłem, zrozumiałem – jak bardzo. Jak głupio wszystko przeoczyłem.

– A ona?

– Nie wiem. Może nie. Gdyby kochała – nie odeszłaby, prawda?

Beznadziejnie wzruszam ramionami. Ostra болeć w ramieniu przypomina o sobie.

– Nie wiem – mówię szczerze. – Może i kochała. Ale po prostu się zmęczyła. Zmęczyła się czekaniem.

– Czekaniem na co? – zwraca się do mnie Artiom.

– Uwagi. Prostej ludzkiej ciepłoty. Tego, co było między wami kiedyś. Tego ognia, który kiedyś zapaliliście oboje.

Patrzy na mnie wnikliwie, a w jego spojrzeniu coś się przestawia.

– To o sobie mówisz teraz? Czy o niej?

Uświadamiam sobie – tak. Oczywiście, że o sobie. O nas z Dmitrijem.

Zmęczyłam się czekaniem. Czekaniem, aż on wyjdzie z swojej skorupy, oderwie się od swoich myśli, od pracy, od swojego milczącego świata. Aż spojrzy na mnie naprawdę, zobaczy nie tylko znajomą kobietę obok, ale mnie – żywą, kochającą, cierpiącą. Zobaczy i znów pokocha.

A on, prawdopodobnie, zmęczył się moim ciągłym gadaniem. Moimi natarczywymi próbami „przełamania” go, „rozruszania”. Bezskutecznymi wysiłkami, by odzyskać tego chłopaka, w którego kiedyś, siedem lat temu, bez pamięci się zakochałam.

– O sobie – cicho przyznaję.

Z oddali, przez szum liści, dociera przerywane, ale tak upragnione brzmienie syreny. Jeszcze daleko. Ale zbliża się.

– Jadą – mówi Artiom, wstając. – Wejdę na górę. Spotkam ich. Pokażę, gdzie jest zejście.

Wstaje, otrzepuje spodnie. Podaje mi termos.

– Trzymaj. Dokończ.

– A ty?

– Jakoś będzie. Najważniejsze – wyciągnąć cię stąd. W ciepło.

Sprawnie, znając każdego guza, wspina się na zbocze.

Zostaję sama. Ale ten instynktowny, paraliżujący strach, który był wcześniej, poszedł. Zastąpiła go dziwna, uspokojona smutek. Jego kurtka wciąż mnie ogrzewa. Resztki herbaty w kubku – także. A nasza rozmowa, ta dziwna, szczera rozmowa dwóch nieznajomych na dnie wąwozu, rozgrzała coś wewnątrz, znacznie ważniejszego niż fizyczna obecność.

To dziwne. Upadłam w wąwóz. Odniosłam kontuzję. Mogłam umrzeć z zimna lub szoku. A teraz myślę o tym, co powiedział Artiom. Nie zauważał żony. Milczał. Odpychał życie na jutro. A w rezultacie stracił wszystko.

A ja? Co ja robiłam? Gadałam bez końca. Tworzyłam hałas, żeby zagłuszyć ciszę, która rosła między nami. Żądałam uwagi, jak kapryśne dziecko. Cały czas ciągnęłam Dmitrija, próbowałam go „rozruszać”, jak to nazywałam. A może po prostu go szalenie irytowałam? Swoją gorączką, swoją potrzebą słów, w potwierdzeniach?

On kocha ciszę. A ja włączałam muzykę, głośno, na pełne mieszkanie. On lubił zostać sam, z własnymi myślami. A ja wchodziłam z rozmowami, pytaniami, pretensjami.

Słyszę głosy na górze. Jasne promienie latarek, przemykające przez drzewa. Artiom wraca w dół. Z nim – dwóch ratowników w kamizelkach odblaskowych.

– Oto ona. Uważajcie, tam stromo.

Rozpoczyna się zamieszanie. Pytania: „Jak się nazywasz?”, „Co boli?”, „Gdzie boli?”. Ostrożne, ale pewne ręce badają nogę – krzyczę od ostrego bólu. Badają rękę – tolerowane. Ramię – również wydaje się w porządku.

– Złamania nie ma, zdaje się – stwierdza jeden z ratowników, starszy. – Ale zwichnięcie lub poważne naciągnięcie. Należy zrobić zdjęcie. Zawozimy do izby przyjęć.

Ostrożnie, niemal z czułością, przenoszą mnie na sztywne nosze. Fiksują pasami. Podnoszą, i to bolesny, niezgrabny ruch.

Artiom idzie obok, oświetlając drogę swoim telefonem.

Na górze, przy ścieżce, stoi kareta pogotowia, migocąc niebieskim dachem. Z jej światła wydaje się, że przyszło świtanie. Z nienacka pojawiają się ludzie – nocni spacerowicze, przyciągnięci światłem i zgiełkiem.

Wkładają mnie do środka. Tam pachnie lekami i środkiem dezynfekcyjnym.

– Artiom! – wołam go, gdy drzwi już mają się zamknąć.

Podchodzi do otworu.

– Twoja kurtka… – próbuję zedrzeć ją z siebie.

– Zostaw na razie. Zimno ci. Oddasz później. Gdy się spotkamy.

– Nie spotkamy się… Nie wiem, gdzie cię szukać, jak się z tobą skontaktować…

– Spotkamy się – uśmiecha się, a w świetle karetki po raz pierwszy widzę jego twarz: zwyczajna, męska, ze zmęczonymi oczami i twardą szczęką. – Przecież jestem tutaj codziennie. Wieczorami. Gdy nikogo nie ma.

– Ale ja… nie będę w stanie tu przyjść przez długi czas. Noga…

– Wygoi się. Widziałem – to nie złamanie. Za miesiąc, za dwa – przyjdziesz. Poczekam.

Patrzę na niego, a ja chcę wierzyć w tę dziwną, prawie mistyczną umowę.

– Opowiesz wtedy – jak tam u ciebie. Z przerwą. Udało ci się ogarnąć, czy nie.

– A ty wtedy opowiesz – jak tam u ciebie z żoną? – pytam.

– Opowiem. Jeśli będzie co opowiedzieć. I jeśli chcesz słuchać.

– Chcę. Bardzo.

Kiwam głową.

– To się zgadzamy.

Drzwi zamykają się z miękkim trzaskiem. Karetka powoli staje w ruch, a ja widzę przez okno, jak jego sylwetka staje się coraz mniejsza, aż znika w nocy…

Izba przyjęć. Białe ściany, jaskrawe światło, zapach stresu.

Rentgen. Diagnoza: mocne naciągnięcie więzadeł w kostce, stłuczenie stawu barkowego. Nic krytycznego. Mówi, że miałam szczęście, jak powiedział lekarz.

Zakładają bandaż unieruchamiający, robią zastrzyk przeciwbólowy, wręczają listę zaleceń. Świat znów nabiera wyraźnych, medycznych konturów.

Następnego dnia dzwonię do Alisy. Przybiega po dwudziestu minutach, z przerażonymi oczami. Zabrała mnie, prawie na rękach zaniosła do swojego samochodu, dowiozła do domu, położyła na kanapie, okryła kocem. Krząta się wokół.

– Boże, Ksyusha, co się stało?! Jak to mogłaś?!

Opowiadam. Krótko, pomijając szczegóły. O wąwozie. O Artiomie.

Słucha, wstrzymując oddech. Potem kręci głową.

– Masz szczęście, przeklęta. Mogłby przejść jakiś maniak. Albo zupełnie nikt.

– Przeszedł – odpowiadam, a dlaczegoś się uśmiecham. – Nie maniak.

– I co teraz? – patrzy na mnie Alisa z przymrużeniem oka.

– Nie wiem. Teraz – leczę nogę. I myślę.

Rankiem. Cisza w mieszkaniu, pachnie kawą, którą zrobiła sobie Alisa.

Dzwonię do Dmitrija. Przez długi czas nie odbiera. Już prawie zamierzam odłożyć słuchawkę, godząc się. Ale on jednak odpowiada.

– Halo?

Głos senny, obojętny.

– Cześć.

– Cześć. Jak się masz?

– W sumie dobrze. Słuchaj… muszę z tobą poważnie porozmawiać.

– Ksenia, jeszcze nie… nie rozwiązałem sprawy. Potrzebuję czasu…

– Nie o tym. Wczoraj upadłam. W wąwóz, w parku. Zrobiłam sobie krzywdę.

Cisza w słuchawce jest tak gęsta, że wydaje się ją dotknąć.

– Co?! Gdzie teraz jesteś?! Jak to się stało?!

– W domu. U Alisy. Wszystko w porządku. Naciągnięcie. Stłuczenie. Wygoi się.

– Boże mój… Co robiłaś w parku? W wąwozie?!

– Myślałam. O nas. O tobie.

Milczy. Słychać tylko jego przerywane oddychanie.

– Dmitrij – mówię bardzo wyraźnie. – Tam, na dnie, coś zrozumiałam. Kiedy byłam sama. W całkowitej ciemności. W ciszy.

– Co zrozumiałaś? – jego głos brzmi ostrożnie.

– Że ja też jestem winna. Nie tylko ty. Ja też w wielu kwestiach nie mam racji.

– Ksenia…

– Poczekaj. Pozwól mi skończyć. Proszę. Siedem lat byliśmy razem. Ale ostatnie lata… żyliśmy jak sąsiedzi. Każdy w swoim vacuum. Starałam się cię „rozruszać”, zmusić do rozmowy, przywrócić wszystko jak było. A może po prostu należało zaakceptować. Zaakceptować, że jesteś inny. Że potrzebujesz ciszy. W milczeniu. Czasami w samotności. A ja wchodziłam do ciebie ze swoimi słowami, z moim hałasem. Żądałam niemożliwego.

– Nie jesteś winna… – stara się przerywać, ale jego głos jest słaby.

– Winna. Bo oboje przestaliśmy się słuchać nawzajem. Nie uszami, a sercem. Mówiłam – ty cofałeś się w sobie. Milczałeś – ja zaczynałam mówić jeszcze głośniej, byleby wypełnić tę pustkę. A może trzeba było zrobić odwrotnie. Mnie – nauczyć się po prostu milczeć obok ciebie. A tobie – znaleźć w sobie siłę, żeby coś powiedzieć. Podzielić się.

Słyszę, jak ciężko oddycha. Prawie płacze.

– Nie wiem – w końcu wydusza. – Nie wiem, czy teraz cokolwiek można naprawić. Tak bardzo się od siebie oddaliliśmy.

– Ja też nie wiem. Ale chcę spróbować. Jeśli ty… jeśli ty też chcesz.

– Chcę. Boże, jak ja chcę. Ale boję się… Boję się, że się nie uda. Że znów będziemy się złościć na siebie…

– Ja też się boję. Strasznie się boję.

Milczymy. Obydwoje. A w tej ciszy nie ma dawnej wrogości. Jest tylko strach i nieśmiała nadzieja.

– Przyjedź – mówię. – Kiedy będziesz gotowy. Nie dzisiaj. Nie jutro. Za tydzień. Dwa. Ilekolwiek potrzebujesz. Ale przyjedź. I spróbujemy. Spróbujemy na nowo. Bez moich histerii. Bez twojego wycofywania się w siebie. Spróbujemy znaleźć coś… pośredniego.

– Dobrze – mówi i jego głos wypełniają łzy. – Przyjadę. Na pewno.

Odłożono słuchawki.

Dwa tygodnie w domu. Dni są do siebie podobne.

Noga goi się powoli, ale pewnie. Chodzę po mieszkaniu z laską, jak staruszka. Alisa przynosi jedzenie, gotuje obiady, stara się zabawiać mnie serialami i plotkami.

Dmitrij dzwoni. Codziennie, jak w zegarku. Pyta, jak noga, jak samopoczucie. Krótkotrwale opowiada o swoim dniu, co robi u rodziców. Jest krótko, nieco niezgrabnie, ale to jego próba. A to już dobrze. Naprawdę dobrze.

W trzecim tygodniu, podczas wieczornego telefonu, mówi:

– Przyjadę jutro. Jeśli, rzecz jasna, nie zmieniłaś zdania.

– Nie zmieniłam. Przyjedź. Będę czekać.

Przyjeżdża następnego dnia, bliżej wieczora. Stoi w drzwiach, niepewnie wchodząc. Patrzy na mnie, a ja – na niego. Schudł, jego oczy są zmęczone.

– Cześć – mówi.

– Cześć.

Wchodzi ostrożnie, jak w obcym domu. Kładzie torbę przy progu. Jego wzrok przesuwa się po przedpokoju i zatrzymuje na wieszaku. Na tej właśnie, obszernej, męskiej kurtce.

– Czyja to? – pyta równym głosem.

– Artioma. Tego samego chłopaka. Muszę ją oddać.

– A… – kiwa głową. – Rozumiem.

Przechodzi do kuchni. Ja podążam za nim, opierając się na laskach.

Siadamy do stołu. Milczenie. Ale już nie jest wrogie. Jest napięte, pełne niewypowiedzianych słów.

– Herbata? – proponuję.

– Daj.

Włączam elektryczny czajnik. Wyciągam nasze ulubione filiżanki – ze śmiesznymi, grubymi kotami. Podarował je z okazji naszej pierwszej rocznicy, pamiętasz? Nalewam herbatę, a potem wrzątek. Cukier. Zwykłe ciastka „Jubileuszowe”.

Siedzimy. Pijemy aromatyczną, gorącą herbatę.

– Ksyusha – mówi nagle, nie patrząc na mnie. – Bardzo chcę, żeby nam się udało. Ale wciąż nie wiem, od której strony podejść.

– Ja też nie wiem – uczciwie przyznaję. – Ale spróbujmy po prostu. Razem. Dzień za dniem.

Podnosi wzrok na mnie. Patrzy długo, uważnie, jakby widział po raz pierwszy.

– Jesteś jakoś… inna – mówi w końcu cicho.

– Wąwóz to dobry nauczyciel. Zmusza do przemyśleń – próbuję żartować, ale nie wychodzi mi to dobrze.

Uśmiecha się. Słabo, niepewnie, ale to jego pierwszy prawdziwy uśmiech od wielu miesięcy.

– Opowiesz mi kiedyś? O tamtej nocy? O wszystkim?

– Opowiem. Z pewnością. Ale nie dzisiaj. Dziś po prostu… posiedźmy. Tak. W milczeniu. Razem.

– W milczeniu? – powtarza z lekkim zdziwieniem.

– W milczeniu. Przecież lubisz ciszę. Spróbujmy zrozumieć, co to znaczy – cisza w duecie.

Kiwam głową. Siedzimy. Pijemy herbatę. Nie mówimy ani słowa. A to milczenie – to nie pustka. Ono jest wypełnione biciem naszych serc, naszym wspólnym strachem i naszą wspólną nadzieją. I to – dobrze. To już coś.

Zrozumiałam: cisza to nie brak dźwięku. To przestrzeń, gdzie wreszcie można usłyszeć to, co najważniejsze.

Po miesiącu. Park znów wita mnie szeleszczącymi opadłymi liśćmi.

Wieczór. Noga niemal nie sprawia problemów, laskę wzięłam bardziej dla moralnego wsparcia.

Dmitrij odprowadza mnie do głównego wejścia.

– Na pewno jesteś pewna? – pyta, trzymając mnie za rękę.

– Pewna. Muszę zwrócić tę rzecz. Zamknąć ten krąg.

– Może pójdę z tobą? Poczekam w pobliżu?

Kiwam głową.

– Nie. To… to coś osobistego. Muszę to zrobić sama.

Nachyla się i całuje mnie w czoło, krótko, ale ciepło.

– Idź. Będę tu. Czekać.

Idę znaną ścieżką. Tą, która prowadziła mnie do skraju. Drzewa, niemal nagie, szumią nade mną, jakby szeptały ze sobą. Liście pod moimi stopami szeleszczą tę samą, niezmienną jesienną pieśnią.

Wąwóz. Oto są. Stoję na samym skraju, tam, gdzie wtedy się potknęłam. Patrzę w dół, w ciemność. Serce zatrzymuje się na chwilę, w gardle przesusza się.

Stoję i myślę. Wszyscy w życiu upadamy. W różne wąwozy – samotności, niezrozumienia, beznadziei, własnych błędów. Każdy – w swój. Główne pytanie nie dotyczy tego, jak uniknąć upadku, ale tego, kto będzie obok, gdy już będziesz na dnie. Kto wyciągnie rękę. Kto podzieli się nie tylko ciepłem swojej kurtki, ale i ciepłem swojej duszy.

– Przyniosłeś kurtkę? – słyszę za sobą znajomy, niski głos.

Odwracam się. Artiom. Stoi kilka kroków dalej. Uśmiecha się swoją stonowaną uśmiechem.

– Tak – podaję mu zwitek. – Dziękuję ci. Ogromne, ludzkie dziękuję.

Chwyta kurtkę.

– Jak noga?

– Prawie wygojona. Dzięki. A u ciebie? Jak tam?

– Jakoś leci. Ciągle spaceruję. Myślę.

– I jak? Udało się ogarnąć? – pytam ostrożnie.

Kiwam głową, ale w jego oczach nie ma wcześniejszej beznadziejności.

– Nie do końca. Ale zrozumiałem coś. Że trzeba żyć dalej. Bez niej. Nauczyć się być szczęśliwym samemu. Lub… znaleźć w sobie siłę na coś nowego.

– A ona? – pytam ostrożnie.

– Chyba jest szczęśliwa. Mówi, że tak jest. Nie wnikam, nie sprawdzam. To jej życie teraz.

Stoimy obok siebie. Milczymy, patrzymy w ciemny otwór wąwozu.

– A u was jak? – zwraca się do mnie Artiom. – Z przerwą?

– Wrócił. Próbujemy. Szukamy nowych dróg. Na razie nie wiemy, co z tego wyjdzie. Ale jesteśmy razem. I próbujemy.

– To już wiele. To najważniejsze.

– Tak. To naprawdę najważniejsze.

Znów milczymy. Ale to milczenie jest lekkie, bez uciążliwych oczekiwań.

– Dziękuję ci, Artiom – mówię od całego serca. – Za wszystko. Za to, że mnie nie minąłeś. Za twoją herbatę. Za twoje słowa. Za to, że… pomogłeś mi otworzyć oczy.

– Nie przesadzaj – macha ręką. – My sobie nawzajem pomogliśmy. Ty mnie – nie mniej.

– Ja? – zdumiona.

– Ty. Tym, że wysłuchałaś. Nie oceniałaś. Po prostu byłaś blisko. W tej chwili, gdy potrzebne było nie tylko tobie, ale i mnie.

Kiwam głową, rozumiejąc. Wyciągam do niego rękę.

– Powodzenia ci, Artiom. Jesteś wspaniałym człowiekiem. Z pewnością znajdziesz swoje szczęście.

Pojmuje moją rękę mocno, po męsku.

– Dziękuję. I tobie, Ksenia. Ogromnego szczęścia. I miłości.

Odwracam się i idę z powrotem. W stronę światła. W stronę Dmitrija, który czeka. Odwracam się na pożegnanie. Artiom wciąż stoi na skraju wąwozu. Patrzy w ciemność, zamyślony.

Prędzej czy później wszystko zrozumie. Znajdzie swoją, jedyną drogę z własnego wąwozu. W tym niemal nie ma wątpliwości.

A ja, wydaje się, już znalazłam swoją. Zrobiłam pierwszy, najtrudniejszy krok. A teraz wiem, że idę nie sama.