Nieproszony Gość i Granice Domowego Pokoju
„Co ta darmozjadka tu robi? Wynoś się natychmiast!” – wrzasnęła teściowa, zapominając o jednej ważnej rzeczy: to ona była u Alicji tylko gościem, a mieszkanie należało wyłącznie do niej.
Alicja darzyła swoją kawalerkę jak coś na kształt bezpiecznej twierdzy – solidnej, niezawodnej, jej własnej. Nabyła ją jeszcze przed ślubem, inwestując w ten kąt nie tylko środki finansowe, ale i cząstkę swojego serca. Sześć długich lat znośnie spłacała kredyt, rezygnując z małych przyjemności, by zbudować własny azyl na drugim piętrze. Gdy w jej życie wkroczył Marek, pozostawał jeszcze rok do całkowitej spłaty. On – silny, niezawodny kierowca tira – zamieszkał u niej, dzieląc codzienne obowiązki i koszty. Pomimo tego, formalnie i uczuciowo mieszkanie było bezapelacyjnie własnością Alicji. Tak ustalili od początku i tym cieszyli się zgodą.
A potem przyszedł czas na narodziny Lisy – malutkiej, żywej i rozbieganej dziewczynki z ciekawymi oczkami jak koraliki. Wniosła do ich domu śmiech i sens. Marek, który często wyjeżdżał w trasy na kilka dni, tęsknił za córką, ale ufał, że jego rodzina jest pod dobrą opieką. Alicja radziła sobie w pojedynkę z macierzyństwem, trudami pracy w salonie piękności i wiecznymi domowymi troskami. Choć zmęczenie czasem ją przygniatało, świadomość, że to jej decyzje i jej świat – dodawała jej sił.
Największą radością w jej codzienności była młodsza siostra, Wera. Mając 23 lata, pracowała jako menedżerka w butiku i mieszkała z rodzicami, lecz każdą wolną chwilę poświęcała Alicji i małej Lisie. Jej przyjazdy były jak promienie słońca przebijające się przez jesienne chmury. Wpadała z torbami pełnymi smakołyków i śmiechem dźwięczącym niczym kryształowe dzwonki. Błyskawicznie nawiązywała kontakt z Lisą, potrafiąc zajmować ją na długo. Alicja ceniła tę obecność bardziej, niż potrafiła wyrazić słowami. Z Werą zawsze było lekko, jasno i bezpiecznie.
Teściowa, Irina Pietrowna, stanowiła zupełne przeciwieństwo. Zsuwała się z zimnym spojrzeniem i wiecznie niezadowoloną miną. Mieszkała na obrzeżach miasta, zajmując się wnukami od starszej córki. Do Alicji odnosiła się chłodno – nie tyle nieuprzejmie, co bez śladu ciepła. Odwiedzała ich zazwyczaj przy okazji dużych świąt, stojąc na straży formy: przynosiła coś dla Lisy, siadała na chwilę na krańcu kanapy, rzucając cenne uwagi, a potem znikała, pozostawiając po sobie uczucie pustki. Marek, jako kochający syn, zwykle usprawiedliwiał matkę: „Ona się zmęczyła, trudno jej tak daleko jeździć. Nie gniewaj się.” Alicja nie miała powodów do złości – im rzadziej Irina Pietrowna przekraczała próg jej domu, tym bardziej panował tam spokój i harmonia.
Lecz wszystko zmieniło się pewnego ponurego sobotniego popołudnia. Za oknem padał chłodny, jesienny deszcz, wywiewając po ulicy żółte, zwiędłe liście. W mieszkaniu pachniało świeżym ciastem, radosnym dziecięcym śmiechem i herbatą jabłkową. Wera, jak zwykle, przyjechała, by pomagać z generalnym sprzątaniem. Alicja krzątała się przy obiedzie, siostra z zapałem pucowała parkiet w salonie, a Lisa biegała między nimi, zadziwiając pytaniami i wątpliwościami. Marek, dopiero co wróciwszy z trasy, rozłożył się na kanapie, leniwie zmieniając kanały.
„Ala, upieczmy słynną serową zapiekankę?” – zaproponowała Wera, pojawiając się w kuchni z mokrą szmatką. „Mówiłaś, że Lisa ją uwielbia.”
„Świetny pomysł!” – uśmiechnęła się Alicja. „Twaróg jest, więc zrobimy naszą specjalność.”
Siostra sprawnie znalazła składniki i zaczęła energicznie wyrabiać ciasto, nucąc pod nosem wesołą melodię. Alicja kroiła warzywa na zupę, dyskretnie rzucając okiem na córkę, która z nadzwyczajną determinacją wspinała się na parapet.
„Lisiu, natychmiast zejdź stamtąd!” – powiedziała stanowczo, ale ciepło.
„Mamusiu, chcę zobaczyć wróbelki! One tam kąpią się w kałużach!”
„Poczekają. Teraz pomóż cioci Werze z mieszaniem ciasta.”
Dziewczynka posłusznie zeszła i dołączyła do cioci. Wera podarowała jej drewnianą łyżkę, i z pełnym zaangażowaniem Lisa zaczęła rozprowadzać miksturę w misce, wytrzeszczając język od nacisku. Alicja z czułością patrzyła na te dwie i serce wypełniało się spokojem i światłem. Niech za oknem szaro i mokro, tu, w jej twierdzy, panowały lato i miłość.
- Wera starannie rozlała pachnące ciasto do wysmarowanych foremek i włożyła je do nagrzanego piekarnika.
- Po czym wytrzeć ręce o fartuch i z rozkoszą chwycić kubek gorącej herbaty, którą Alicja zaparzyła tuż obok.
„Dziękuję, że przyjechałaś tak szybko,” wyszeptała Alicja. „Bez ciebie pewnie do wieczora bym się tu błąkała.”
„Daj spokój,” odparła Wera. „Zawsze się cieszę. Poza tym sama tęskniłam za naszą Lisą.”
„I ona za tobą. Wczoraj wieczorem ciągle pytała: ‘Kiedy ciocia Wera przyjdzie? Chcę ciocię Werę!’”
Siostry spojrzały na siebie i zaśmiały jak dwie szkolne koleżanki. Wera zaczęła obierać ziemniaki, a Alicja przygotowywała kurczaka na zupę. Pracowały w perfekcyjnej synergii, rozumiejąc się bez słów, tworząc atmosferę domowego ogniska, której nie da się podrobić.
W tym momencie spokój brutalnie przerwał dzwonek do drzwi. Brzmiał on gwałtownie, rozpaczliwie – jakby ktoś wbijał gwoździe w drewno. Alicja otarła ręce o ręcznik i poszła otworzyć, wyczuwając w powietrzu czyhające kłopoty.
W progu stała Irina Pietrowna, przemoczona deszczem, z zimnym, bezwzględnym wyrazem twarzy. W jednej ręce trzymała wielki, mokry worek.
„Dzień dobry, Irino Pietrowno,” powiedziała uprzejmie, ale bez cienia serdeczności Alicja, robiąc miejsce, by teściowa weszła.
Bez odpowiedzi kobieta ciężko przekroczyła próg, rzucając mokry płaszcz na wieszak i wpychając do rąk Alicji zimny pakunek.
„Trzymaj. Jabłka z działki, własne,” rzuciła, jakby robiąc przysługę.
„Dziękuję,” odparła mechanicznie Alicja, odkładając ciężar na podłogę.
Irina Pietrowna została w kuchni, stojąc jak generał, który bada pole bitwy. Jej przenikliwe spojrzenie spoczęło na Werze, która właśnie wyjmowała rumianą zapiekankę z piekarnika.
„Kim jest ta osoba?” – rzuciła z pogardą.
„To moja siostra, Wera. Zna pani ją przecież,” odpowiedziała cierpliwie Alicja.
„Znam,” syknęła teściowa, nie odrywając wzroku od kobiety. „I co ona tutaj robi, jeśli można zapytać?”
„Pomaga mi, gotujemy razem obiad.”
Irina zagardziła i przeszła dalej, podchodząc do kuchenki. Uniosła pokrywkę garnka, zajrzała do środka i otworzyła piekarnik, patrząc sceptycznie na zapiekankę.
„Zapiekanka?” – powiedziała pełna pogardy. „Marek jej nie znosi. Nie wiesz, czego twój mąż lubi?”
„To dla Lisy,” wyjaśniła Alicja, czując, że po plecach przebiega jej pierwsze chłodzenie irytacji. „Ona ją bardzo lubi.”
„Dla Lisy…” – przewróciła oczami teściowa. „A co dla męża?”
„Kurczakowa zupa. Jego ulubiona.”
„Zupa, hm. No, to patrz u mnie.”
Nieusatysfakcjonowana Irina przeszła do salonu, gdzie Marek leżał na sofie. Słysząc ją, leniwie wstał, obejmując matkę.
„Mamo, hej! Nie spodziewałem się dzisiaj.”
„Postanowiłam wpaść na chwilę. Dawno nie byłam. Tęsknię za wnuczką.”
Teściowa usiadła na kanapie i zaczęła przyglądać się otoczeniu z krytycznym wzrokiem, wyłapując każdy niedociągnięcie. Jej spojrzenie zatrzymało się na porozrzucanych po dywanie zabawkach.
„Syf,” skwitowała surowo.
„Mamo, to przecież dziecko,” próbował łagodzić Marek. „Bawi się, dlatego bałagan.”
„Dziecko, dziecko…” – naśmiewała się Irina. „Ja miałam troje dzieci i zawsze miałam w domu porządek idealny. Trzeba lepiej wychowywać.”
Marek zachował milczenie. Alicja słyszała każdy dźwięk z kuchni. Zacisnęła pięści, czując, jak w niej rośnie gniew. Jakiego bałaganu? Przecież właśnie posprzątali z Werą! Lisa tylko zdążyła wyjąć ze skrzyni kilka zabawek.
Wera spojrzała na nią porozumiewawczo, a Alicja wyczytała tam zachętę: „Nie zwracaj uwagi.” Skinęła głową, próbując się uspokoić.
Lecz Irina nie przestawała. Wróciła do kuchni i stanęła z rękami skrzyżowanymi na piersi jak sędzia.
„Alicjo, a czemu w domu taki przeciąg? Zimno jak diabli!”
„Irino Pietrowno, tu jest ciepło,” odparła spokojnie Alicja. „Kaloryfery gorące, proszę dotknąć.”
„Zimno mi!” – podniosła głos teściowa. „Marku! Tobie nie jest zimno?!”
„W porządku, mamo,” dobiegł z salonu znużony głos męża.
Irina zacięła wargi. Jej wzrok znów spoczął na Werze, która starała się nie rzucać w oczy, przekładając sztućce.
„Ta pomocnica… – przewróciła oczami – jak długo jeszcze planuje tu włóczyć się?”
Alicja odłożyła nóż i powoli uniosła wzrok znad deski do krojenia.
„Wera? Znajdzie się tu do wieczora. Pomaga przy obiedzie, potem planujemy wyjść na zakupy.”
„Na zakupy… z nią…” – gorzko zaśmiała się teściowa. „A uwagę dla męża? Przecież on dopiero co wrócił z trasy, jest zmęczony!”
„Marek jest w domu. Jeśli zechce, pojedzie z nami.”
„Marku, jesteś zmęczony!” – wykrzyknęła Irina, a jej głos brzmiał pękającym dzwonem. „On musi odpocząć, a nie ganiać po sklepach!”
Alicja odwróciła się do teściowej twarzą.
„Irino Pietrowno, nikt Marka do niczego nie zmusza. On świetnie odpoczywa w domu.”
„Odpoczywa!” – wrzasnęła Irina histerycznie. „A tu obce osoby się kręcą!”
Zapanowała grobowa cisza. Nawet Lisa, pochłonięta zabawą, zamarła z szeroko otwartymi oczami, patrząc na babcię. Wera zbledła jak kartka papieru. Powoli, z drżącymi rękami odłożyła łyżkę na blat.
Alicja poczuła, jak krew uderza jej do głowy, serce bije jak uwięziona ptaszyna.
„Co pani powiedziała?” – zapytała cicho, ale stanowczo.
„Powiedziałam: niech się wynosi! Nie chcę tu cudzych po moim domu!” – prychnęła Irina, spoglądając prosto na Werę z triumfem i jadem w oczach.
Wera, jakby otrzymała policzek, cofnęła się do ściany. Zmieszana mrugała oczami, próbując powstrzymać łzy wstępujące do oczu. Chciała coś odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły w gardle, dławione gniewem i wstydem.
Nagle coś w Alicji zaskoczyło. Zrobiła krok do przodu i stanęła ochronnym murem między siostrą a teściową.
„Irino Pietrowno, to jest moje mieszkanie. Moje. I zapraszam tu tych, kogo uznam za stosowne.”
„Twoje mieszkanie!” – prychnęła teściowa. „Ale tu mieszka mój syn! I on ma pełne prawo głosu!”
„Marku!” – zawołała Alicja bez odwracania się, a w jej głosie zabrzmiał stalowy ton. „Słyszysz to?”
Z salonu nastała napięta cisza. Potem słychać było skrzypnięcie kanapy – mąż powoli wszedł do przedpokoju. Spojrzał raz na matkę, która płonęła gniewem, raz na żonę stojącą jak skała, raz na bladą, przestraszoną Werę.
„Co się dzieje?” – zapytał cicho.
„Twoja matka publicznie obraziła moją siostrę!” – głos Alicji drżał z tłumionej wściekłości. „W moim domu!”
„Mamo, po co to?” – Marek zmarszczył brwi, lecz jego ton brzmiał raczej zmęczeniem niż gniewem.
„Marku, bronię twoich interesów!” – wrzasnęła Irina. „Tu kręcą się obcy, żona do sklepów wybiera się, a kto pomyśli o tobie?”
„Wera nie jest obca,” próbował wtrącić Marek. „Ona pomaga Alicji, opiekuje się Lisą…”
„Pomaga!” – rozłożyła ręce teściowa. „A kto pomaga mężowi? Kto tu zarabia? A ona idzie do sklepów!”
Wera powiedziała ledwie słyszalnie: „Alicjo, chyba pójdę… Czuję się niekomfortowo.”
„Nigdzie nie idziesz,” oznajmiła Alicja twardo, nie spuszczając wzroku z teściowej. „To mój dom i zawsze będziesz tutaj mile i kochanym gościem.”
Irina zrobiła krok do przodu, na jej twarzy rozgorzała wściekłość.
„Ach, miły gość! A ja co? Niechciana? Jestem teściową!”
„Teraz zachowujesz się tak, że nikt tu nie chce cię widzieć,” odpowiedziała lodowato Alicja.
Teściowa cofnęła się, jak ryba wyrzucona na brzeg. Otworzyła i zamknęła usta bez słowa. Marek nerwowo kołysał się z nogi na nogę, jego mina wyrażała jedynie pragnienie ucieczki od kłótni.
„Marku!” – wrzasnęła Irina. „Słyszysz, jak twoja żona rozmawia ze mną, z twoją matką?!”
Mąż ciężko westchnął.
„Alicjo, mama nie chce źle… Po prostu się martwi o nas.”
„Martwi się?” – Alicja powoli odwróciła się do męża, a w jej oczach było coś nowego, przerażającego – rozczarowanie. – Marku, twoja matka właśnie nazwała moją siostrę… co? Pasożytem? I jeszcze czymś. Uważasz to za normalną troskę?”
„No… mama się po prostu zagotowała,” mamrotał opuszczając wzrok.
„Zagotowała się,” powtórzyła Alicja zimno. „A ty nie zamierzasz domagać się przeprosin?”
„Powiedziałem, żeby przestały się kłócić.”
„Przestańcie się kłócić…” – gorzko się uśmiechnęła. „Marku, twoja matka obraziła człowieka, który przyszedł pomóc. Który bezinteresownie wspiera twoją żonę i córkę. A ty tylko stoisz z boku i milczysz. Bronisz nie jej, lecz jej chamstwo.”
„Alicjo, nie rozdmuchuj z muchy słonia,” rzekł zmęczonym tonem.
„Nie rozdmuchuj…” – prychnęła. – Dobrze.”
Odwrociła się do siostry. „Wero, idź proszę do pokoju, odpocznij. Dokończymy sami.”
Wera nie odzywając się, skinęła głową i szybko przeszła obok skamieniałej teściowej i bezradnego męża, chwytając powietrze jak pod ostrzałem. Hei słyszała cichy, gorzki szloch.
Teściowa stała pośrodku kuchni, z triumfalnym uśmiechem na twarzy – odniosła swój sukces, siejąc konflikt.
Alicja nie patrząc weszła do kuchni. Jej ruchy stawały się powolne, precyzyjne, prawie mechaniczne. Zdjęła palniki z kuchenki, przykryła garnek, wyjęła zapiekankę i ułożyła ją na kratce. W środku wszystko wrzało, ale umysł pozostawał lodowato czysty.
„Irino Pietrowno,” rzekła patrząc na syczącą patelnię, „proszę opuścić moją kuchnię.”
„Co?!” – teściowa podskoczyła ze zdziwienia.
„Proszę wyjść. Natychmiast. Zakłóca pani mój spokój i spokój moich gości.”
„Wyrzucasz mnie?!” – zafalowała jej głos aż do fałszu.
„Proszę opuścić moją kuchnię i mieszkanie. To jest moja własność i ja decyduję, kto tu może być.”
„Marku! Słyszysz to?!”
Marek stał w drzwiach, jak zastygniety w bezruchu słup. Blady, rozglądał się na boki, unikając spotkania wzrokiem z którymkolwiek z nich.
„Alicjo, spokojnie…” – zaczął.
„Spokojnie?!” – odwróciła się do niego, wzrok pełen bólu i pogardy wbił się w męża. „Twoja matka obraziła i doprowadziła do łez moją siostrę. W moim domu. A ty mówisz o spokojnie? To było celowe, wrogie atakowanie.”
„To ty robisz aferę!” – wrzasnęła Irina. „Wyrzucasz teściową z domu!”
„Z mojego domu. Który kupiłam. Za swoje pieniądze. Zanim wyszłam za twojego syna.”
„Mój syn tu mieszka!”
„Mieszka. Ale właściciel to ja. I to ja decyduję, kto jest tu mile widziany.”
Irina zaczerwieniła się, chwyciła torebkę, narzuciła płaszcz niesfornie, nawet nie wbijając rękawów.
„Marku, jedziemy! Spakuj się!”
Marek zamarł.
„Mamo, tu mieszkam… Nigdzie się nie wybieram.”
„Jedź, mówię! – krzyknęła, w głosie pojawiły się histeryczne tony. – Naprawdę chcesz zostać z tą… tą jędzą?!”
Marek spojrzał na Alicję. Żona stała przy kuchence, z założonymi rękami, cała emanowała niezłomną wolą. W jej oczach nie było błagania ani strachu – tylko zimna pewność i oczekiwanie na jego wybór.
„Marku, zdecyduj,” powiedziała cicho, ale stanowczo Alicja. „Albo twoja matka natychmiast przeprosi Werę tak głośno i publicznie, jak ją obrażała, albo obie opuszczacie mój dom.”
Teściowa wstrzymała oddech, jakby oberwała policzkiem.
„Ja?! Przepraszać?! Tę… dziewuchę?! Nigdy!”
„W takim razie wyjeżdżajcie.”
Irina w furii złapała syna za rękaw.
„Marku, czekam na ciebie w samochodzie. Pięć minut. Jeśli zostaniesz, to znaczy, że nie masz już matki.”
Z tymi słowami zawróciła i wybiegła z mieszkania, trzasnąwszy drzwiami tak głośno, jakby wystrzeliła broń. Marek został sam w przedpokoju, patrząc raz na zamknięte drzwi, raz na Alicję.
„Alicjo…” – zaczął bezradnie.
„Co, Marku?”
„Może źle było tak ostro? Przecież to matka…”
Alicja cicho przeszła obok i otworzyła drzwi do sypialni. Wera leżała twarzą w poduszkę, jej ramiona delikatnie się poruszały.
„Wero, wszystko skończone. Wstań, umyj się. Dokończymy zapiekankę,” powiedziała miękko, lecz stanowczo.
Siostra skinęła i poszła do łazienki bez słowa. Alicja wróciła do kuchni. Marek stał w tym samym miejscu.
„Twoja matka czeka na ciebie w samochodzie,” przypomniała Alicja.
„Nie pojadę,” mruknął.
„Jak chcesz.”
„Alicjo, porozmawiajmy jak dorośli.”
„O czym, Marku? Twoja matka obraziła moją siostrę. Nie potrafiłeś jej powstrzymać. Wszystko już zostało powiedziane.”
Marek przesunął dłonią po twarzy, jakby chcąc otrzepać z poczucia winy i zmęczenia.
„To moja matka, Alicjo! Nie mogę jej tak wyrzucić na ulicę!”
„I nie prosiłam, żebyś ją wyrzucał. Prosiłam, żebyś chronił moją rodzinę. Moją siostrę. Przed bezczelnym chamstwem. A ty stanąłeś po stronie chamstwa.”
Zacisnął pięści, usta mu zadrżały.
„Po prostu zagnałaś ją w kąt! Dlatego nie przeprosiła!”
Alicja spojrzała na niego długim, przenikliwym wzrokiem, w którym zgasła ostatnia nadzieja.
„Rozumiem.”
„Co rozumiesz?” – zapytał wyzywająco.
„Wszystko, Marku. Wszystko jest jasne.”
Odeszła do sypialni, zamykając drzwi. Marek został samotny pośród zapachu obiadu i rozbitej harmonii. Cicho wykręcił przekleństwo i uderzył pięścią w framugę.
Kolejne tygodnie wypełnił ciężki, niewypowiedziany napięciem klimat. Marek stał się milczącym cieniem. Wychodził wcześniej do pracy i wracał późno, posiłki spędzał patrząc w telefon, a nocami przewracał się na skraju łóżka, odwracając twarz do ściany. Alicja nie próbowała nawiązać kontaktu. Powiedziała wszystko, co miała. Teraz kolej na niego – na jego decyzje i dojrzałość.
Irina Pietrowna nie dzwoniła. Marek kilka razy jeździł do niej sam, wracał z chmurami na twarzy, nie odpowiadał na nieśmiałe pytania Lisy: „Tato, dlaczego babcia do nas nie przyjeżdża?” Alicja nie wtrącała się, to była jego odpowiedzialność.
Wera przyjechała tydzień później. Zanim to zrobiła, zadzwoniła uprzejmie, pytając, czy nie przeszkodzi. Alicja z radością odebrała jej głos.
„Oczywiście, przyjeżdżaj! Marka nie ma, jest w trasie.”
„Jesteś pewna? Nie chcę…”
„Nigdy nie przeszkadzasz. Przyjeżdżaj.”
Siostra przyniosła wieniec chryzantem i pudełko pączków. Uścisnęły się mocno jak za dawnych dziecięcych lat, gdy obie potrzebowały ochrony.
„Jak się trzymasz, kochana?” – spytała Alicja, kładąc Werę na kanapie.
„Jakoś idzie. Po prostu było bardzo nieprzyjemnie i niezręcznie.”
„Nie masz za co obwiniać się. Zapamiętaj to raz na zawsze.”
„A jak u was z Markiem?” – zapytała cicho Wera.
„Nie wiem,” odpowiedziała szczerze Alicja. „On jest urażony. Milczy. Myśli, że przesadziłam.”
„A ty?”
„Jestem spokojna. Wyznaczyłam granice. W moim domu nie pozwolę już nigdy, by ktokolwiek deptał tych, których kocham.”
Wera uścisnęła ją ponownie.
„Jesteś silna, Alicjo. Masz całkowitą rację. To twoja twierdza. Masz prawo decydować, kogo tu wpuszczasz.”
- Popijały herbatę i zajadały słodkości, rozmawiając o drobiazgach i śmiejąc się.
- Lisa biegała między nimi, pokazywała nowe obrazki i prosiła o czytanie bajek.
- Wera chętnie czytała z różnymi głosami, a dziewczynka wybuchała serdecznym śmiechem.
Alicja spojrzała na nie z czułością, a jej serce łagodniało. To było prawdziwe bogactwo – nie mury, nie meble, lecz te chwile – ciepłe, szczere i przepełnione miłością.
Wieczorem, po odprowadzeniu Wery, Alicja ułożyła Lisę do snu i usiadła przy oknie z kubkiem herbaty. Za szybą tańczyły pierwsze płatki śniegu zwiastujące długą zimę. Myślała o Marku – o jego bierności i cichym aprobacie dla matczynego chamstwa, o tym, że ważniejsze było dla niego, by nie wzburzać spokoju, niż bronić honoru rodziny.
Zrozumiała przerażającą prawdę: dla Marka najważniejsza była jego matka – ważniejsza niż żona, niż szacunek, niż ich kruche wspólne życie. Z tą prawdą trzeba było się zmierzyć.
Rozwiązanie nastąpiło miesiąc później. Marek po kolejnej trasie przy kolacji oznajmił:
„Mama dzwoniła. Chce przyjechać na urodziny Lisy.”
Ich córka miała je za dwa tygodnie.
„Rozumiem,” odpowiedziała spokojnie Alicja.
„Alicjo, zgodzimy się? To przecież urodziny dziecka. Babcia chce je obdarować.”
Alicja odłożyła widelec i spojrzała mężowi prosto w oczy.
„Marku, czy twoja matka przeprosiła Werę?”
On spuścił wzrok.
„Nie. Ale ona…”
„To nie.”
„Alicjo, to przecież urodziny!” – głos mu się załamał. – „Lisa się ucieszy!”
„Urodziny mojego dziecka odbędą się w atmosferze miłości i szacunku. Nie pozwolę, by był tam człowiek zdolny do obrażania i kłótni.”
„Ale to babcia!”
„Niech zaprosi Lisę do siebie kiedy indziej. Nie mam nic przeciwko. Ale tutaj nie pokaże się.”
Marek walnął pięścią w stół, porcelana zadrżała.
„Po prostu mścisz się! Na nią i na mnie!”
„Bronię.” – odparła Alicja. – „Chronię swój dom i rodzinę przed toksycznością. To nie zemsta, Marku. To higiena.”
„Dla mnie to to samo!” – krzyknął.
Wstał i wyszedł od stołu. Wieczorem spakował się w torbę sportową.
„Pojadę do matki na kilka dni. Musimy ochłonąć.”
Alicja nie zatrzymywała go.
„Dobrze.”
Urodziny Lisy odbyły się bez Iriny Pietrowny. Byli tam rodzice Alicji, promienna Wera, kilka koleżanek dziewczynki z przedszkola. Dom wypełnił się śmiechem, muzyką i radosnymi okrzykami. Lisa zdmuchnęła świeczki na wielkim torcie w kształcie zamku, otrzymała mnóstwo prezentów i była szczęśliwa. Marek przyszedł pod koniec, złożył gratulacje, wręczył olbrzymiego pluszowego misia – ale był obcy na tym rodzinnym święcie – ponury, odizolowany, siedzący w kącie. Rodzice Alicji wymienili spojrzenia, nie pytając nic.
Po odejściu gości Marek wyjechał znowu, powrócił po trzech dniach, a w jego oczach Alicja dostrzegła ostateczną decyzję.
„Musimy ustalić dalsze zasady,” powiedział nie ściągając kurtki, stojąc w przedpokoju.
„Jakie zasady?” – spytała spokojnie Alicja.
„Nie mogę żyć w sytuacji, w której nie wolno mi widywać się z matką w moim własnym domu.”
„To nie twój dom, Marku. To mój dom. Możesz widywać się z matką gdzie chcesz: u niej, w kawiarni, w parku. Ale tutaj, w mojej przestrzeni, nie wpuszczę kogoś, kto nie umie się zachować.”
„Ona nigdy nie przeprosi. Nigdy.”
„To jej wybór. I moje prawo, by jej nie wpuszczać.”
„Co teraz?” – w jego głosie zabrzmiał rozpacz.
„Żyjemy. Tak jak żyjemy teraz.”
„Mnie to nie odpowiada!” – wykrzyknął. – „Chcę, by moja matka mogła przyjść do domu, gdzie mieszka jej syn!”
„To mój dom, Marku,” powtórzyła Alicja z żelazną cierpliwością. „Kupiłam go przed ślubem. I to ja ustalam tu reguły.”
„Więc byłem tu tylko lokatorem? Najemcą?” – jego głos podskoczył.
„Nie upraszczaj. Chodzi o szacunek. Którego twoja matka nie okazała, a ty nie wymusiłeś.”
Marek chodził po pokoju, ciężko oddychał.
„Wyjadę.”
„Dokąd?”
„Do matki, na czas, dopóki nie przemyślisz.”
Alicja kiwała głową powoli.
„Dobrze.”
„I to wszystko? Po prostu ‘dobrze’?” – zatrzymał się przed nią z bólem i złością w oczach.
„Co mam powiedzieć, Marku? Ty podjąłeś decyzję. Ja też.”
Patrzył na nią długo, jakby chciał znaleźć w jej rysach choć odrobinę wahania czy żalu. Ale ujrzał tylko twardą, granitową pewność. Odwrócił się, wszedł do sypialni i zaczął z impetem wrzucać swoje rzeczy do dużej torby. Alicja została w salonie, słysząc szuranie drzwi szafy, dźwięk wieszaków, upadający kubek.
Wyszedł z torbą na ramieniu.
„Resztę przywiozę później.”
„Dobrze.”
„Liso…”
„Wszystko jej wyjaśnię.”
„Alicjo…” – zrobił ostatnią próbę, głos mu drżał. – „Może jednak…”
„Nie może, Marku. Wybrałeś stronę tego, kto sieje nienawiść. Ja stanęłam po stronie tych, co budują pokój.”
Westchnął ciężko i wyszedł. Drzwi zamknęły się cicho, jakby z końcowym, wyciszonym stuknięciem. Alicja została sama w pokoju, a dziwne uczucie zaległo w niej – nie gorycz straty, nie lęk przed samotnością, lecz ogromna, przynosząca ulgę cisza.
Podeszła do okna. Śnieg padał już realnie, dużymi płatkami, otulając podwórko białym, czystym płaszczem, ukrywając pod sobą jesienny brud i dawne urazy.
Lisa spała w swoim pokoju, tuliła nowego pluszowego misia. Rano zapyta o tatę. Alicja znajdzie najprostsze, prawdziwe słowa, by wytłumaczyć, że dorośli czasem się rozchodzą nie z powodu braku miłości, lecz odmiennego pojmowania tego uczucia.
- Na ekranie telefonu pojawiła się wiadomość od Wery: „Jak się masz?”
- Alicja uśmiechnęła się i odpisała: „Wszystko dobrze. Marek pojechał do matki. Na zawsze, chyba.”
- „Och… Alicjo, przepraszam, to przeze mnie…”
- „Kochana, to nie przez ciebie. Przez to, że mój mąż nie chciał być murem rodziny, lecz ścieżką dla cudzej złości. Nigdy nie obwiniaj się.”
- „Jesteś pewna, że postąpiłaś słusznie?”
- „Zdecydowanie. Nikt nigdy nie podniesie głosu na tych, których kocham, pod moim dachem.”
- „Jestem z ciebie dumna. Jesteś moją bohaterką.”
- „Dziękuję, siostrzyczko. Śpij spokojnie.”
Alicja wysłała wiadomość, dopiła chłodną herbatę i poszła spać. Położyła się na łóżku, które teraz było tylko jej, i patrzyła w sufit. Marek odszedł. Może na lepsze. Jego wybór był podjęty.
Jej twierdza znów była cicha, ciepła i bezpieczna. Nie było tam jadowitych spojrzeń, upokarzających obelg i prób odebrania kluczy do jej życia. Była tylko ona, jej córka i niezachwiane prawo decydowania, kto przekracza próg miłości i spokoju.
To było jedyne właściwe rozwiązanie. Dom musi być miejscem, gdzie ogrzewa się duszę, a nie tam, gdzie rani ją ostrymi słowami i obojętnym spojrzeniem. Jej szklana twierdza, choć pęknięta, nie rozpadła się – stała się tylko mocniejsza, bo zbudowana nie na grząskim piasku kompromisów, lecz na granicie samopoczucia.