->

Zrozumiałam to za późno: dopiero gdy mój mąż poważnie zachorował, pojęłam, jak głęboko go kocham.

Zrozumiałam to za późno – dopiero gdy mój mąż poważnie zachorował, pojęłam, jak głęboko go kocham.

Wyszłam za Jamesa mając dwadzieścia pięć lat. Miałam świeży dyplom, a świat wydawał się pełen nieograniczonych możliwości. Byłam pewna siebie, dumna ze swojej inteligencji i wyglądu, wierzyłam, że mogę wybrać każdego mężczyznę, jakiego zechcę. Mężczyźni otaczali mnie niczym ćmy światło, a ja wiedziałam, że jestem pożądana i podziwiana.

James był jednym z nich. Trochę nieporadny, nieśmiały, lecz niezwykle troskliwy i uważny, z oczami pełnymi oddania. Podążał za mną krok w krok, spełniał każdy mój kaprys i cierpliwie znosił mój sarkazm. Pamiętam pewien wieczór z przyjaciółmi, kiedy wypiłam trochę za dużo. Kiedy zaproponował, bym poszła z nim do domu, nie odmówiłam. Tamtej nocy, choć byłam spięta i drażliwa, potrafił mnie uspokoić – wydawało się, że to będzie jednorazowy incydent.

Jednak los miał inne plany. Miesiąc później dowiedziałam się, że jestem w ciąży. James był zachwycony. Natychmiast się oświadczył, a ja… zgodziłam się. Choć szczerze mówiąc, zawsze wyobrażałam sobie mężczyznę bardziej pewnego siebie, odważnego, błyskotliwego. James był za to delikatny i wygodny. Mimo to pomyślałam, że jeśli los nas połączył, to może tak miało być.

Pobraliśmy się, zamieszkałam z nim, a niedługo potem przyszedł na świat nasz syn. James traktował mnie jak najcenniejszy skarb – nosił na rękach, nie pozwalał mi nawet podnieść palca, obsypywał prezentami, gotował, sprzątał i zajmował się dzieckiem. Czułam się jak w ciepłej, bezpiecznej klatce, z której nie chciałam uciekać – ale w głębi serca pragnęłam czegoś więcej.

Gdy nasz syn nie miał jeszcze roku, zaszłam w kolejną ciążę. Na początku się bałam i rozważałam, czy powinnam ją donosić, ale mama namówiła mnie: „Urodź, niech dzieci dorastają razem. Teraz jest ciężko, ale będzie łatwiej”. Posłuchałam. Druga ciąża przebiegła pomyślnie, a James pozostał równie troskliwy i czuły. Nigdy nie podniósł głosu, nie zakazywał mi wychodzić z przyjaciółmi, nie próbował mnie kontrolować czy ganić. Zawsze był przy mnie.

Ale w głębi serca brakowało mi namiętności. Takiej miłości, o której czyta się w książkach i śpiewa w piosenkach. Nie mogłam się powstrzymać i często miałam krótkie romanse na boku – ulotne spotkania, które wzniecały płomień, ale nie dawały ciepła. Zawsze jednak wracałam do Jamesa, bo tylko przy nim czułam się naprawdę bezpieczna. Pewnie wiedział, musiał wiedzieć, ale nigdy tego nie powiedział. Po prostu nadal mnie kochał.

Czas mijał. Dzieci dorastały. Żyliśmy jak tysiące innych rodzin, a ja nie zastanawiałam się nad tym zbyt wiele. Uważałam, że wybrałam kompromis – tak, mogłam mieć kogoś bardziej żywiołowego, odnoszącego sukcesy, namiętnego… ale wybrałam stabilizację. Spokój. Rodzinę.

A potem James zachorował.

Na początku wydawało się, że to nic poważnego – przeziębienie, osłabienie. Nie przejmowaliśmy się. Jednak w ciągu kilku tygodni jego siły drastycznie malały. Badania, konsultacje, lekarze. A potem druzgocąca diagnoza – rak.

Świat się zawalił.

Nie pamiętam wielu szczegółów z tego momentu – stojąc w szpitalnym pokoju i słuchając lekarza, czy idąc ulicą bez poczucia ziemi pod nogami. To właśnie wtedy zrozumiałam, jak bardzo go kocham. Jak bardzo jest dla mnie ważny. Jak przerażająca jest myśl o jego stracie. Jak bez niego życie wydaje się niemożliwe.

Od tamtej pory nie opuszczałam go na krok. Szpitale, kliniki, leczenie. Trzymałam jego dłoń, gdy cierpiał. Ocierałam pot z czoła, gdy miał gorączkę. Pocieszałam, gdy nie mógł zasnąć. W środku modliłam się bez przerwy: „Boże, pozwól mu przeżyć!”.

Błagałam Boga, los, wszechświat – kogokolwiek, kto by mnie wysłuchał, by został ze mną. Obiecałam sobie, że nigdy więcej go nie zdradzę, że nie spojrzę na innego mężczyznę. Bo teraz wiem – James jest moją prawdziwą miłością. Prawdziwą, głęboką, cichą, ale niezłomną.

Lekarze dali nam nadzieję. Powiedzieli, że jest szansa. I walczymy. Każdego dnia. Jestem przy nim. Jestem silna. Jestem naprawdę jego żoną.

Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Ale wiem, że jestem gotowa iść z nim każdą drogą. A jeśli kiedyś będę musiała pożegnać się z nim, zrobię to z miłością. Ale wierzę, że będzie inaczej. Wierzę, że wyzdrowieje. Że będziemy razem, zobaczymy nasze dzieci na ślubach, wnuki biegające po domu. Że dożyję dnia, gdy z siwymi włosami i zmarszczkami na twarzy, weźmie moją dłoń i powie: „Dziękuję, że byłaś przy mnie”.

Modlę się każdego dnia. Za niego. Za nas. Za jeszcze trochę czasu z tym, kogo naprawdę kocham. Może jest za późno… ale jest prawdziwe.