->

Pod moje drzwi ktoś podrzucił czwórkę malutkich dzieci.

Pod drzwi mojego domu ktoś podrzucił czwórkę malutkich dzieci.
— Nastia, ktoś puka! — zawołał Piotr, zapalając lampę naftową. — W taką pogodę?
Nastia odłożyła na chwilę robótkę i nasłuchiwała. Przez szum deszczu i świst wiatru dobiegło ledwie słyszalne pukanie, tak delikatne, że mogło się wydawać, iż to gałązka uderza o ganek.
— Może się zdawało? — spojrzała na męża, ale ten już szedł do drzwi.
Gdy drzwi się otworzyły, do domu wdarł się zimny podmuch wiatru. Nastia pobiegła za Piotrem i stanęła z nim na progu.
Na drewnianym ganku, oświetlonym słabym światłem lampy naftowej, siedziały czworo malutkich dzieci, otulonych wyblakłymi kocami.
— Boże… — wyszeptała, klękając przy nich.
Dzieci milczały, lecz ich przestraszone oczy mówiły wszystko. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców, prawie rówieśników, nie starszych niż roczne maluchy.
— Skąd one się tu wzięły? — zapytał Piotr, podnosząc z ziemi zmięty kawałek papieru. — Tu jest list.
Rozwinął przemoczony kartkę i przeczytał na głos: „Pomóżcie nam… Już sami nie możemy…”
— Szybko, wnieście je do środka, niech się ogrzeją! — Nastia już tuliła jednego chłopca. — Są przemarznięte!
Chata zapełniła się dziecięcym płaczem i poruszeniem. Marfa, obudzona hałasem, zeszła z górnego piętra i zatrzymała się na schodach.
— Mamo, pomóż! — błagała Nastia, próbując jednocześnie uspokoić dziecko i zdjąć mu mokre ubrania. — Trzeba je ogrzać i nakarmić.
— Skąd się tu wzięły? — zapytała Marfa, ale zaraz zabrała się za rozpalanie pieca.
Szymon dołączył do nich i szybko wszyscy zajęli się pomocą — ktoś podgrzewał mleko, ktoś podawał czyste ręczniki, a ktoś szukał w starych skrzyniach ubrań dla dzieci, które latami czekały na cud.
— Nastia, te dzieci to prawdziwy dar — wyszeptała Marfa, gdy pierwsza panika minęła, a maluchy, ogrzane i nakarmione ciepłym mlekiem, zasnęły na szerokim łożu.
Nastia nie mogła oderwać od nich wzroku. Ile nocy spędziła na płaczu, marząc o dzieciach? Ile razy wraz z Piotrem odwiedzali lekarzy, tracąc nadzieję?
— Co teraz z nimi zrobimy? — zapytał cicho Piotr, kładąc rękę na ramieniu żony.
— Co tu roztrząsać? — wtrącił się Szymon. — To znak od losu. Bierzemy je do siebie.
— A co z prawem? Dokumentami? — zmartwił się praktyczny Piotr.
— Masz kontakty w urzędzie — przypomniał Szymon. — Jutro wszystko załatwisz. Powiedzmy, że to dalecy krewni, których już nie ma.
Nastia milczała, siedząc przy dzieciach i delikatnie głaszcząc je po głowach, nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło.
— Już wymyśliłam im imiona — w końcu powiedziała. — Wiera, Katia, Iwan i Jegor.
Tej nocy nikt w domu nie zmrużył oka. Nastia siedziała przy prowizorycznym łóżeczku, obawiając się nawet mrugnąć — czy to sen?
Nasłuchiwała cichego oddechu dzieci, ich beztroskich pomruków podczas snu, a z każdym wdechem w jej sercu rozkwitała nadzieja.
Cztery małe życia zależały teraz od niej. Cztery losy splecione z jej własnym niczym mocne nici liny.
Za oknem niebo powoli się rozjaśniało. Wiatr przycichł, a krople deszczu na szybach stały się rzadsze. Wkrótce zza chmur wyjrzały pierwsze promienie słońca, barwiąc mokre dachy sąsiednich domów delikatnym różem.
Piotr już sprawdzał uprząż swojego konia, gdy Nastia przyniosła mu zawiniątko z jedzeniem i świeżą koszulę.
— Dasz radę? — zapytała cicho, patrząc na skupioną twarz męża.
— Nie wątp — krótko uścisnął jej ramię i usiadł na wozie.
Wracał, gdy zmierzch już okrywał wieś. Wszedł do domu, zrzucając mokrą od potu koszulę i położył na stole podniszczoną teczkę.
— Teraz to oficjalnie nasze dzieci — powiedział z cichą dumą w głosie. — Nikt ich od nas nie zabierze. Musieliśmy skorzystać z pomocy starych przyjaciół, bo inaczej trwałoby to latami.
Marfa cicho się pomodliła i zabrała się do pracy przy piecu, wyjmując gliniany garnek z gęstą zupą.
Szymon bezszelestnie postawił przed zięciem kubek gorącej nalewki i na moment mocno ścisnął mu ramię — bez słów, ale z pełnym wyrazu gestem.
W tym geście było więcej niż jakiekolwiek słowa: szacunek, duma, uznanie — nie tylko jako męża córki, ale jako godnego zaufania człowieka.
Nastia pochyliła się nad łóżeczkiem, wpatrując się w cztery spokojne twarze. Przez lata nosiła w sobie ból bezdzietności, niczym ostre kolce wbijające się w serce.
Każde wspomnienie macierzyństwa, każdy widok obcych dzieci ranił jej duszę. A teraz… łzy płynące po jej policzkach były słone od szczęścia, a nie od goryczy straty.
Cztery małe serduszka biły teraz tuż obok jej własnego, powierzając się jej na zawsze.
— Teraz jestem twoją mamą na wielu dzieci — szepnął Piotr, obejmując żonę.
— Dziękuję ci — przytuliła się do niego, obawiając się, że każde niepotrzebne słowo może zburzyć tę delikatną radość.

Tak mijały lata, dzieci rosły, a rodzina się scalała. Jednak pojawiały się też trudności.
— Mam gdzieś te zasady! — huknął Iwan, trzaskając drzwiami tak, że stare szyby zadrżały w ramach. — Nie zamierzam całe życie tkwić na wsi!
Nastia zamarła z miską w dłoniach. Przez trzynaście lat nie słyszała, by jej młodszy syn mówił z taką złością. Położyła miskę na stole i wytrzeła ręce o fartuch.
— Co się stało? — zapytała, wychodząc na przedsionek.
Iwan opierał się o ścianę, blady z gniewu. Obok stał Piotr, zaciskając pięści i ciężko oddychając.
— Twój syn postanowił rzucić szkołę — powiedział cicho Piotr. — Mówi, że nauka to strata czasu. Chce wyjechać do miasta.
— Jaki sens siedzieć nad książkami? — krzyknął Iwan. — Żeby potem całe życie harować na polu, jak wy?
Twarz Piotra stężała, a w oczach pojawił się ból i zawód. Ruszył w stronę syna, lecz Nastia delikatnie go powstrzymała, stając między nimi.
— Spróbujmy spokojnie porozmawiać — zasugerowała, czując jak serce jej ściska ból za syna.
— Nie ma o czym rozmawiać — skrzyżował ręce Iwan. — Nie jestem jedyny, który tak myśli. Jegor się ze mną zgadza. Dziewczyny tylko boją się przyznać, że też chcą wyjechać.
Do drzwi podeszła Wiera — wysoka, z rozczochranymi kosmykami włosów na bladej twarzy. Oparła się o framugę, patrząc na napięte twarze.
— Słyszałam was od ganku — powiedziała cicho. — O czym się kłócicie?
— Powiedz prawdę — wbił w nią wzrok Iwan. — Przyznaj, że chowasz pod poduszką album z obrazami miasta.
Wiera zadrżała, ale nie odwróciła wzroku. Nerwowo poruszyła końcem warkocza i wyprostowała się.
— Tak, chcę się profesjonalnie uczyć malarstwa — przyznała, patrząc ojcu w oczy. — W mieście jest szkoła artystyczna, a mój nauczyciel mówi, że mam talent…
— No widzisz! — zawołał Iwan, podskakując. — A my tu gniemy na wsi, podczas gdy świat idzie do przodu!
Piotr wydechnął ciężko, jakby dostał cios. Obrócił się i wyszedł na dwór.
Nastia przełknęła gulę w gardle, próbując powstrzymać łzy przed dziećmi.
— Obiad za pół godziny — powiedziała spokojnym głosem i wróciła do kuchni, gdzie gotowała już zupę.
Cały wieczór upłynął w dusznej ciszy. Katia i Jegor wymieniały spojrzenia, ale nie odważyły się odezwać. Iwan bawił się widelcem w talerzu. Wiera wpatrywała się w jeden punkt, jakby myślami była daleko. Piotr nawet nie pojawił się przy stole.
Tej nocy Nastia nie mogła zasnąć. Mąż spokojnie oddychał obok, a ona wspominała tamten dzień, gdy po raz pierwszy zobaczyła dzieci na swoim ganku.
Jak karmiła je łyżeczką. Jak uczyła je pierwszych słów. Jak cieszyła się z ich pierwszych kroków.
Rano sytuacja jeszcze się pogorszyła. Jegor oznajmił, że nie chce już pomagać ojcu przy gospodarstwie.
— Mam swoje plany — powiedział przy śniadaniu. — Chcę być zawodowym sportowcem, nie doić krów.
Piotr wstał bez słowa i wyszedł. Po chwili było słychać odjeżdżający traktor.
— Rozumiecie, co robicie z ojcem? — nie wytrzymała Nastia. — On włożył w was całe serce!
— A my tego nie chcieliśmy! — nagle wykrzyknął Iwan. — To nie wy jesteście naszymi rodzicami! Po co tu w ogóle żyjemy?!
W domu zapadła grobowa cisza. Katia uciekła od stołu, a Wiera zakryła twarz rękami. Jegor zaniemówił, patrząc na brata.
Nastia powoli podeszła do Iwana i spojrzała mu prosto w oczy.
— Bo my was kochamy bardziej niż życie — powiedziała cicho.
Iwan odwrócił wzrok i wybiegł z domu, trzaskając drzwiami. Po chwili Nastia zobaczyła, jak biegnie przez pole w stronę lasu.
Marfa, która obserwowała to zza kąta, pokręciła głową.
— To wiek — powiedziała spokojnie. — Przejdzie.
Ale Nastia czuła, że to coś więcej.
Po trzynastu latach mury miłości, które wraz z Piotrem budowali wokół dzieci, zaczęły pękać. I nikt nie wiedział, jak je naprawić.
— Tato, poczekaj! — wołał Iwan, biegnąc przez pole, machając rękami. — Pomogę!
Piotr zatrzymał traktor i wytarł pot z czoła. Letni dzień powoli chylił się ku końcowi, ale pracy w polu było jeszcze wiele.
— Dam radę sam — burknął, nie patrząc na syna.
— No daj spokój — Iwan podszedł bliżej i położył mu dłoń na ramieniu. — Razem pójdzie szybciej. Pamiętam, jak mnie uczyłeś.
Piotr zawahał się, potem skinął głową i ustąpił mu miejsce. Iwan wszedł do kabiny, a traktor znów ruszył.
Minęło pół roku od tamtego trudnego dnia, gdy rodzina niemal się rozpadła. Pół roku codziennej walki, by znowu się zrozumieć.
W domu na skraju wsi wiele się zmieniło. Nastia z radością obserwowała, jak jej dzieci — które jeszcze niedawno chciały się rozbiec w różne strony — powoli wracają, najpierw fizycznie, potem także emocjonalnie.
Wszystko zaczęło się od nocy, kiedy Iwan nie wrócił do domu. Szukali go całą noc całą wioską.
Znaleźli go w leśnej leśniczówce — przemokniętego, wyziębionego, przerażonego.
— Mamo — wyszeptał, gdy zobaczył Nastię. To krótkie słowo odmieniło wszystko.
Potem była długa choroba. Iwan miał gorączkę, a Nastia nie odstępowała go na krok. On majaczył, wzywał ją, a gdy wracał do siebie, ściskał jej dłoń, jakby bał się ją stracić.
Wiera pierwsza zrozumiała, jak bardzo się mylili. Wyciągnęła rodzinne albumy i pokazywała je rodzeństwu, opowiadając dawne historie.
— Patrz, Jegor — mówiła — tu tata niósł cię na ramionach, gdy wygrałeś swój pierwszy bieg.
Po policzkach Jegora spływały łzy.
Katia zaczęła pomagać matce w kuchni. Jej rysunki przestały być chaotyczne — teraz powstawały kolorowe akwarele przedstawiające ich dom, pola i lasy. Jeden z obrazów zdobył nagrodę na konkursie regionalnym.
— Będę dalej uczyć się malarstwa — powiedziała Nastia. — Ale chcę tu zostać. Chcę wracać na wakacje do domu.
Na koniec klasy dziewiątej relacje w rodzinie się unormowały, a Piotr po raz pierwszy od dawna uśmiechnął się z dumą.
Stał na dziedzińcu szkoły, wysoki i dumny, gdy dzieci były wywoływane na scenę po kolei.
— Jegor Pietrowicz — za osiągnięcia sportowe! — Wiera Pietrowna — laureatka konkursu literackiego! — Iwan Pietrowicz — najlepszy mechanik roku! — Katia Pietrowna — laureatka konkursu młodych artystów!
Pietrowie. Ich dzieci.
Tego wieczoru w domu zorganizowano uroczystość. Zebrała się rodzina, sąsiedzi i przyjaciele. Stoły uginały się od smakołyków, rozbrzmiewały piosenki, a śmiech wypełniał pomieszczenia. Dzieci, rumiane i pełne szczęścia, cieszyły się z tego dnia.
— Wiesz, mamo — wyszeptała Wiera, przytulając się do Nasti — złożyłam dokumenty do szkoły plastycznej. Ale chcę mieszkać tu i jeździć na zajęcia. Miasto nie jest daleko.
— Ja też — dodał Iwan. — Po co mi akademik, skoro mam taki dom?
Nastia uśmiechnęła się przez łzy. Piotr podszedł do niej i objął ramiona.
— Widzisz, wszystko się ułożyło. A jeśli kiedyś zechcą wyjechać, to nie będziemy ich zatrzymywać — powiedział.
A ona spojrzała na swoje dzieci — rozbrykaną, już dorosłą gromadkę — i pomyślała, jak bardzo odległy był

tamten deszczowy wieczór, kiedy los zapukał do ich drzwi.
Marfa i Szymon patrzyli na nią ze zdjęć na ścianie — odeszli niedawno, jedno po drugim, ale zdążyli zobaczyć, jak ich wnuki stają się prawdziwymi ludźmi.
Spokój wsi przerywał jedynie odległy śmiech dzieci i cichy rechot świerszczy. Ostatni goście odjechali skrzypiącymi wozami, zabierając ze sobą echa święta.
Nastia wyszła na ganek, owinięta w starą chustę, i spojrzała w rozgwieżdżone niebo, usiane migoczącymi punktami jak rozsypane monety.
Wśród migających gwiazd szukała odpowiedzi na pytanie, które nie dawało jej spokoju przez te wszystkie lata: dlaczego właśnie oni otrzymali taką właśnie drogę?
Jej usta drgnęły w lekkim uśmiechu, a sercem podziękowała bezkresnemu niebu.
Za jej plecami skrzypnęła deska podłogi. Piotr wyszedł i stanął obok niej.
— O czym myślisz? — zapytał.
— O tym, że rodzina to nie więzy krwi — odpowiedziała Nastia. — To miłość. Po prostu miłość.
Z ciemności dochodził śmiech ich dzieci, wracających do domu. Do nich. Tam, gdzie zawsze były kochane i oczekiwane najbardziej na świecie.