Gdy dowiedziałam się, że zostanę babcią, ogarnęła mnie fala wzruszenia. Łzy same napłynęły mi do oczu, a serce zaczęło bić szybciej — to był moment, który zapowiadał nowy, piękny rozdział w moim życiu. Czułam, że wypełnia się jakaś głęboka, kobieca potrzeba, o której wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy.
Pamiętam dokładnie, co miałam na sobie, gdy córka oznajmiła mi tę radosną nowinę — granatowy sweter i szary szalik, który sama wydziergałam na drutach. Było chłodne, jesienne popołudnie, a ja stałam z telefonem w ręku, nie mogąc uwierzyć. Niedługo potem poszłam do sklepu dziecięcego i kupiłam mięciutki kocyk oraz maleńkie skarpetki, choć jeszcze nie znałam płci maluszka.
Kiedy na świat przyszła Hania, zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Delikatnie głaskałam jej czoło, wsłuchiwałam się w jej oddech i tuliłam tak, by jej nie obudzić. To było coś niezwykłego — codziennie myślałam o niej z ogromną czułością. Kiedy córka prosiła mnie o pomoc, rzucałam wszystko bez wahania.
Z czasem jednak sytuacja zaczęła się zmieniać.
Najpierw pojawiły się drobne prośby: „Mamo, możesz przyjść rano, muszę załatwić coś w urzędzie?”, „Zostań z Hanią na dwie godziny, ja muszę wyjść”. Zgadzając się, jeździłam przez pół miasta z termosikiem herbaty, nosiłam płaczącą Hanię do momentu, aż bolały mnie plecy, a gdy chorowała, siedziałam przy niej całe noce.
Po jakimś czasie jednak zaczęły przychodzić „grafiki” — dosłownie plan tygodniowy, w którym wtorki i czwartki były „dyżurami” babci, narzuconymi z góry, bez żadnej rozmowy czy pytania o moje plany, zdrowie czy potrzeby.
Zamiast spokojnej emerytury miałam zajęcia na pełny etat. Zamiast filiżanki ulubionej kawy i chwili z książką — grzechotki, pieluchy i rozlane zupki. Zamiast spotkań z przyjaciółkami — wczesne poranki z bajkami. Czułam się wyczerpana i wykorzystana. Najgorsze było jednak to, że zaczęłam się tego wstydzić — wstydzić się, że mam dość.
Przyznać to przed samą sobą bolało najbardziej. Ja, babcia pełna miłości i ciepła, miałam ochotę uciec z domu córki i schować się gdzieś daleko, gdzie nikt nie będzie mnie potrzebował.
Punktem zwrotnym był pewien sobotni wieczór. Miałyśmy z przyjaciółką wyjść do kina — pierwszy raz od miesięcy. Już się przygotowywałam, miałam sukienkę, pomalowane usta, gdy zadzwonił telefon:
— Mamo, przepraszam, musimy wyjść z Tomkiem na chwilę, dasz radę zostać z Hanią? Tylko godzinę…
Odruchowo odpowiedziałam:
— Kochanie, dziś wychodzę.
Usłyszałam jednak:
— Ale mamo, przecież i tak nie masz nic ważnego…
Zamarłam. To „i tak nie masz nic ważnego” uderzyło mnie mocniej niż cokolwiek do tej pory. Poczułam się przezroczysta, niewidzialna — jak mebel czy maszyna do opieki nad dzieckiem.
Następnego dnia, drżąc z emocji, usiadłam z córką przy stole. Herbata stygnęła, ręce miałam zimne, głos drżał, ale powiedziałam wszystko: że jestem zmęczona, wypalona, że czuję się wykorzystywana. Że nie jestem darmową nianią, że chcę kochać Hanię z całego serca, a nie z przymusu.
Córka milczała, zaskoczona, może trochę zraniona. Po kilku dniach zadzwoniła:
— Mamo… przepraszam. Nie zauważyłam, nie chciałam cię zranić.
Dziś pomagam, ale wtedy — kiedy mogłam i kiedy chciałam. Córka pyta, dziękuje, czasem przynosi ciasto. A ja znów z radością patrzę, jak Hania rośnie, bo jestem babcią, nie pracownikiem na zmiany.