Spojrzał na syna i odszedł — prosto ze szpitala. A ja zostałam sama, w łzach, z niemowlęciem na rękach.
Alewtyna odliczała minuty do wypisu. Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany dzień, na który czekała przez dziewięć miesięcy. Właśnie nakarmiła maluszka, starannie poprawiła róg koca w kopercie i, przyciskając go do piersi, podeszła do okna. Za szybą szalał silny, styczniowy mróz, oślepiające promienie słoneczne padały na śnieg, a wtedy go zobaczyła — Dmitrija, swojego męża, ukochanego człowieka. Stał przy wejściu z ogromnym bukietem białych chryzantem i gigantycznym pluszowym misiem. Uśmiechał się, machał do niej ręką.
Wszystko było tak, jak sobie wyobrażała. Dopóki nie wziął syna na ręce.
Spojrzał na dziecko — i nagle jego twarz się wykrzywiła. Uśmiech zniknął, wzrok ściemniał, szczęka się napięła. Wcisnął kopertę z powrotem w ręce Alewtyny, rzucił na nią spojrzenie pełne nienawiści i wstrętu… i milcząc, odwrócił się.
Alewtyna skamieniała. Stała przy drzwiach, w białych walonkach, z dzieckiem na rękach, niezdolna do ruchu. Pielęgniarki wymieniły spojrzenia, jedna nieśmiało podeszła:
— Proszę… nie bierz tego do serca. On chyba pomyślał, że dziecko nie jest jego. Maluch jest jasny, a wy oboje macie ciemną karnację. I oczy niebieskie…
Alewtyna nie wierzyła własnym uszom. Sam Dmitrij jeszcze na USG śmiał się, kiedy mówiła, że dziecko będzie chyba jasne. „Od listonosza, co?” — żartował. Głupie żarty, którym nie nadawała wagi. Ale teraz wszystko runęło.
Dzwoniła — nie odbierał. Taksi zamówiła drżącymi palcami, serce ściskało się od bólu. Kierowca, starszy człowiek z życzliwymi oczami, milcząco patrzył na płaczącą dziewczynę. Potem nagle cicho powiedział:
— Nie płacz, matko. Mleko się zmarnuje. A on — teraz twoja radość. Trzymaj się. Wszystko będzie dobrze.
Alewtyna szlochając, kiwnęła głową i pocałowała syna w czubek głowy:
— Słyszysz, Waniuś? Wszystko będzie dobrze. Na pewno.
Mieszkanie powitało ją martwą ciszą. Dmitrij nie przyszedł. W pokoju, w którym wszystko było przygotowane dla maluszka, panowało przytłaczające samotność. Alewtyna położyła się obok syna, przytuliła go do siebie i po raz pierwszy od dawna pozwoliła sobie wypłakać. Nie z strachu. Z poczucia zdrady.
Dmitrij wrócił późno, pijany. Oczy zamglone, zapach alkoholu. Milcząc podszedł do łóżeczka, wpatrując się w dziecko. Alewtyna zacisnęła pięści — serce biło jak u zagubionego zwierzęcia.
— Od kogo? — zachrypiał.
— Od ciebie. Zrobisz test — i odchodź. Nie pozwolę się upokarzać.
W pamięci pojawiały się momenty: jak razem oglądali test ciążowy z dwiema kreskami, jak głaskał jej brzuch, jak kupował body, jak kłócili się o imię. A teraz patrzył na syna jak na obcego.
— Po prostu… nie wygląda jak nasz. Jakby nie nasz.
— Powiedziałam: twój.
Alewtyna zaczęła zmieniać pieluszkę, kiedy Dmitrij nagle gwałtownie podszedł do niej. Przestraszyła się — pomyślała, że zaraz wyrwie jej dziecko. Ale on zamarł, wpatrując się w malutką nóżkę syna.
— Znamię… Ma takie samo plamę jak ja… W tym samym miejscu.
— Odejdź. Nie strasz go.
— Boże… dlaczego jest jasny?
— Po twoim dziadku. Sam mówiłeś, że był blondynem, niebieskookie.
Dmitrij zamarł. Potem opadł na kolana, zgarbił się i szepnął:
— Przepraszam… Jestem łajdakiem… Lelo, przepraszam.
Nie odpowiedziała. Wszystko w środku płonęło. Pierwsze dni trzymała się chłodno — tylko dla syna. Ich relacje wisiały na włosku, ale Dmitrij starał się. Kąpał malucha, nie spał w nocy, tysiące razy przepraszał. Dopiero po tygodniu pozwoliła sobie zmiękczyć.
Kiedy przyjechali krewni Dmitrija — ciotki, wujkowie, babcie — wszyscy chórem zaczęli mówić:
— Cały dziadek Iwan Iwanych! Taki sam jasnoblond, krzepki. A oczy — niebieskie.
Dmitrij trzymał syna na rękach, promieniując dumą:
— To mój syn! Mój Wania! Moja krew!
A Alewtyna patrzyła na nich i rozumiała: czasem ojcu trzeba przejść przez ciemność, by zobaczyć swoje słońce.