Oficer Daniel Reyes nauczył się już, że nie należy spodziewać się normalnych dni.
Przez dwanaście lat służby wzywano go do rodzinnych kłótni kończących się łzami, do włamań pachnących desperacją i do wypadków, których echo wciąż nawiedzało go w snach. Ale nic nie przygotowało go na ten dzień, kiedy karawan wyprzedził jego radiowóz – i na grozę, jaka czaiła się w środku.
Zaczęło się jak większość spokojnych patroli: ciche buczenie radia, jednostajny szum kół na drodze krajowej numer 7 i popołudniowa cisza.
A potem błysnęła czarna stal.
Karawan pomknął obok radiowozu, rozmazując się na tle suchej równiny. Daniel zmrużył oczy, dwa razy sprawdził prędkościomierz – 120 km/h. W karawanie? Nie było syren, nie było konduktu pogrzebowego, tylko cichy pomruk silnika, jakby uciekał przed czymś… albo przed kimś.
Włączył koguty.
– Jednostka 45, do wszystkich – nadał Daniel przez radio. – Ścigam czarny karawan, bez oznaczeń, kierunek wschodni, droga krajowa nr 7, znaczne przekroczenie prędkości. Podejrzany nie ustępuje. Rozpoczynam pościg.
Pościg nie trwał długo, ale był napięty. Karawan niebezpiecznie przechylał się na poboczu, ocierając o barierkę i ciągnąc za sobą chmurę pyłu. Wypadek wydawał się nieunikniony.
I wtedy, równie nagle, zatrzymał się.
Drzwi skrzypnęły, gdy wysiadł z nich mężczyzna w pogniecionym czarnym garniturze. Krople potu perliły mu się na czole, mimo chłodnego dnia. Uśmiechał się szeroko – zbyt szeroko – i bez cienia ciepła.
– Dzień dobry, panie władzo! – odezwał się chrapliwym, niskim głosem. – Przepraszam za prędkość. Strasznie się spieszę na pogrzeb. Rodzina… czeka.
Daniel zmrużył oczy. – Kogo pan przewozi?
Mężczyzna zamrugał. – Kobietę… nie, nie, mężczyznę. Przepraszam. Moją siostrzenicę. Tak, moja siostrzenica zmarła. Straszna tragedia. Wie pan, jestem zestresowany.
– Przed chwilą powiedział pan „mężczyznę”.
– Naprawdę? Ach, przejęzyczenie. Żałoba, wie pan? Miesza w głowie.
Daniel nie odpowiedział. Podszedł do tyłu karawanu i wskazał drzwi.
– Otwórz.
Ręka mężczyzny zadrżała. – Ja… panie władzo, nie sądzę, że…
– Teraz.
Z wyraźną niechęcią mężczyzna uchylił tylne drzwi. Wewnątrz spoczywała trumna lśniąca w pustynnym słońcu, mahoniowa, z ozdobnymi srebrnymi uchwytami. Wyglądała nieskazitelnie. Zbyt nieskazitelnie.
– Proszę otworzyć trumnę – powiedział Daniel.
– Proszę pana, błagam…
– Teraz.
Determinacja mężczyzny osłabła. Jęknął i drżącą ręką podniósł wieko.
Daniel nie spodziewał się zobaczyć zwłok. Ale nie był też gotowy na to, co ujrzał.
Wnętrze trumny wypełniały rzędy czarnych plastikowych pojemników, starannie ułożonych i owiniętych, niczym prezenty z piekła rodem. W powietrzu unosił się gryzący zapach chemikaliów, tak ostry, że aż szczypał w nozdrza.
Nie było kwiatów. Nie było całunu. Nie było zmarłego.
Były tylko narkotyki. Całe mnóstwo.
Ręka Daniela automatycznie sięgnęła po radio.
– Dyspozytornia, tu jednostka 45. Podejrzany zatrzymany. Potrzebne natychmiast wsparcie. Prawdopodobnie przemyt narkotyków – duży ładunek.
Mężczyzna próbował protestować, bełkocząc coś o nieporozumieniu i więzach rodzinnych. Daniel już go nie słuchał. Kajdanki zaskoczyły zimnym, pewnym kliknięciem na jego nadgarstkach.
– Jest pan aresztowany. Cokolwiek pan powie, może zostać użyte przeciwko panu – choć szczerze mówiąc, radzę zachować milczenie.
W ciągu kilku minut nadjechało wsparcie, syreny zawodziły niczym duchy na równinie. Policjanci otworzyli pojemniki – metamfetamina, tabletki, syntetyczne opioidy. Wystarczająco dużo, by zatruć całe miasto.
Kiedy słońce schodziło już nisko, malując niebo pomarańczowymi i krwistymi smugami, Daniel stał z założonymi rękami obok trumny. Jeden z detektywów pokręcił głową.
– Narkotyki w karawanie – mruknął. – Idealna przykrywka. Nikt nie chce zaglądać do trumny.
– Do dzisiaj – odpowiedział cicho Daniel.
Kierowca szybko został zidentyfikowany jako kurier międzynarodowego kartelu. Pogrzebowa przykrywka działała już wcześniej – dwukrotnie – trumny pełne kontrabandy przekraczały granice stanów bez cienia podejrzeń. Ale nie tym razem.
Nie, bo tym razem patrolował Daniel.
Później tego wieczoru, sam w swoim mieszkaniu, Daniel patrzył na migoczące światła miasta zza okna. Nalał sobie szklankę wody i ciężko usiadł w fotelu, spoglądając w mrok za szybą.
Przypomniał sobie spanikowany uśmiech kierowcy.
Pomyślał o tych wszystkich życiach, które mogły zostać stracone, gdyby ładunek dotarł do celu.
A potem, niemal bezwiednie, pomyślał o innej trumnie. Tej, przy której stał lata temu. Trumnie swojej siostry. Zabrała ją ta sama trucizna, którą dziś znalazł w błyszczącym pudle na autostradzie.
Daniel powoli wypuścił powietrze i wreszcie pozwolił sobie na płacz – nie dlatego, że był złamany, ale dlatego, że tym razem zapobiegł temu, by czyjaś historia skończyła się tak jak jego własna.
I może, tylko może, to wystarczyło, by iść dalej.