Sure! Here’s the translation of the text into Polish:
— Może się pani pomyliła, Raizo Pietrowno? Przyszłam do waszej rodziny jako synowa, a nie jako bezprawna podwładna, którą można rozkazywać.
— Znowu nie wytrzepałaś zlewu po kolacji, Alina — powiedziała cicho, ale z metalicznym tonem w głosie Raiza Pietrowna, stojąc w drzwiach kuchni, jak cień z starego radzieckiego filmu o wojnie.
Alina powoli się odwróciła. W jednej ręce trzymała kubek z niedopitym herbatą, a w drugiej telefon, na ekranie którego wisiał czat z koleżanką. Na zegarze była 22:47.
— Raizo Pietrowno, pracuję do ósmej, potem przez godzinę trzęsę się w metrze, później gotuję kolację, myję naczynia, wycieram wszystko, co się rusza. Chce pani, żebym polerowała zlew szczoteczką do zębów przed snem? — powiedziała spokojnie, ale z wyraźnym zmęczeniem w głosie Alina.
— A co, dobry pomysł — odpowiedziała z sarkazmem teściowa. — Ja moją szczoteczką do zębów kiedyś kafelki szorowałam. I nic, mąż mnie na rękach nosił.
— Aha, przy przenoszeniu dywanu z balkonu na balkon — wymamrotała Alina, pijąc łyk herbaty.
Raiza Pietrowna to usłyszała. I zignorowała. W jej świecie sarkazm to nie styl komunikacji, a złe wychowanie.
— Ty, Alina, jesteś synową, a nie dyrektorem banku. A jeśli już mieszkasz w tym domu, to musisz przestrzegać porządku. Wszystko powinno być według planu. Śniadanie o ósmej, obiad o pierwszej, kolacja o siódmej. Rzeczy w szafie według koloru. Męża witać z pracy z uśmiechem. Sukienki nosić, a nie to… — rzuciła spojrzenie na luźne dresy Aliny. — Mężczyznom zależy na wyglądzie żony. Dmitrij u mnie esteta.
Alina, nie podnosząc wzroku od telefonu:
— No pewnie, przecież on w tle garnków i maminych kontrolerów szczególnie czuje się wrażliwy na piękno.
Raiza Pietrowna zmierzyła ją wzrokiem. W jej arsenale były dwa oręż: ignorowanie i pasywna agresja. Dziś to drugie wyszło na przód.
— Jutro wydrukuję ci listę. Normalną, ludzką. Jak powinna się zachowywać żona w porządnej rodzinie. Dostałam tę listę jeszcze w młodości od teściowej. Widzisz, przydała się. Tradycje trzeba przestrzegać, Alina.
— Aha, zwłaszcza takie, gdzie kobieta ma zdechnąć w kuchni — prychnęła ta.
I poszła do sypialni. Bez awantury, bez trzaskania drzwiami. Po prostu usiadła na łóżku, wyłączyła dźwięk w telefonie i długo patrzyła w pustą ścianę. Tam wcześniej wisiał jej dyplom, dopóki Raiza Pietrowna nie nazwała ramki „wulgarną”.
Następny dzień zaczął się według już przetartego scenariusza.
— Zrobiłam ci ściągawkę, Alina — powiedziała teściowa z pozorną lekkością, podając kartkę z punktami, jakby to był przepis na ciasto, a nie manifest nadużycia. — Lista nawyków dobrej żony.
Alina wzięła kartkę. Usiadła. Przeczytała na głos:
— „Nie spierać się z mężem. Nie podnosić głosu. Nie kłócić się z matką męża. Nie nosić ubrań z syntetyków. Zbierać włosy w kok. Prać bieliznę osobno. Codziennie prasować koszule męża. Brać prysznic nie później niż o dziewiątej wieczorem, żeby nie przeszkadzać sąsiadom.” — podniosła wzrok. — To serio?
— Oczywiście, że serio. Z tą listą żyję już czterdzieści lat. I, między innymi, nie rozwiodłam się — dumnie zauważyła Raiza Pietrowna.
Alina znów spojrzała na kartkę.
— Niespodzianka. Mąż, pewnie, po prostu uciekł wcześniej.
— On umarł! — naciskając, powiedziała teściowa. — Wieczny odpoczynek mu daj. I był ze mnie zadowolony jako żony.
— Cóż, cieszę się, że przynajmniej ktoś był zadowolony. Poza licznikami elektrycznymi.
— Ty chamko, Alina. I gdyby nie mój syn, to już dawno bym cię wyrzuciła.
— A gdyby nie wy — już bym dawno się wyprowadziła — odpowiedziała ostro Alina i wstała.
W tym momencie wszedł Dmitrij. Miał ten sam wzrok, który pojawia się u ludzi, którzy zobaczyli dziurę w łodzi, ale postanowili nadal wesoło płynąć.
— Coś się stało? — zapytał, biorąc kubek.
— Nic, kochanie. Po prostu twoja żona ma inne wyobrażenie o obowiązkach rodzinnych — powiedziała Raiza Pietrowna, siadając na taborecie, jak na dyżurze szczęścia.
Alina zacisnęła zęby. Mówić coś przy mężu było bez sensu. On zrobiłby jak zwykle, że nie słyszy. On zawsze udaje, że nie słyszy, jeśli chodzi o matkę. Nawet wtedy, gdy bez pytania przegrzebała szafę Aliny i poukładała rzeczy „według zasad”.
Dwa dni później sytuacja osiągnęła apogeum.
Alina wróciła z pracy zmęczona. Na kanapie były jej książki w torbie. Na wierzchu kartka. Surowym, pięknym pismem Raizy Pietrownej:
„Za dużo wątpliwej literatury. Nie chcę, żeby mój syn czytał takie rzeczy. Położyłam na strychu. Weź, jeśli musisz. Raiza.”
Alina podeszła do szafy, wyciągnęła torbę. Z niej wypadła jej ulubiona książka o psychologii, ta z notatkami na marginesach. Otworzyła ją przypadkowo — połowa stron była pomięta, a niektóre zakładki wyrwane. Jakby to nie książka, a akta sabotażysty.
— Raizo Pietrowno — głos drżał — dotykała pani moich rzeczy?
Teściowa wyglądała z kuchni. Spokojna, w czystym fartuchu.
— Robiłam porządek. Masz coś przeciwko?
— A jeśli ja wejdę w pani tabletki? Albo przejrzę bieliznę? Też chcę „posprzątać”.
— Nie bądź arogancka. I nie porównuj swojego bałaganu do moich rzeczy. W tym domu musi być porządek. A książki o samorozwoju — to z lenistwa. Wiem, jak to działa.
Alina powoli podeszła bliżej. Podniosła wzrok. I powiedziała:
— W tym domu bałagan nie przez książki. A przez to, że postanowiła pani, że to pani dom.
— To mój dom. Mąż mi go zostawił. Dmitrij jest w testamencie. A ty jesteś tylko tymczasowym nieporozumieniem.
— Właśnie nazwała mnie pani nieporozumieniem?
— A ty jak myślisz? — teściowa uniosła brodę.
Alina skinęła głową.
— To w porządku. Jutro się wyprowadzę.
Dmitrij pojawił się w korytarzu, jakby ktoś go wezwał z drugiej strony ściany.
— Alina, nie dramatyzuj…
— Lepiej powiedz, co w tym dramatycznego: żyć z mamą, która robi listy, czy z żoną, która czyta książki?
— Ona nic złego nie chciała…
— A ty, Dima?
On milczał.
— No właśnie wszystko jasne — powiedziała Alina. — Jutro poproszę koleżankę z autem. Spakuję się. Nie martwcie się. Już wam nie będę przeszkadzać.
Raiza Pietrowna uderzyła ręcznikiem w stół.
— No to jedź! Pomyślisz, że geniusza straciliśmy!
Alina nie odpowiedziała. Po prostu poszła do sypialni, wzięła walizkę. Usiedła na brzegu łóżka.
I po raz pierwszy od pół roku — odetchnęła.
— No, rzucaj to, Lin! To nie tragedia — powiedziała przez telefon Lera, przyjaciółka Aliny, właścicielka starego „Kii”, głośnej muzyki i trzech rozwodów.
— Nie mówię, że to tragedia. Mówię, że mnie wynieśli z mieszkania, w którym oficjalnie byłam żoną. A w rzeczywistości — kim? — Alina siedziała w kawiarni przy metrze z papierowym kubkiem kawy i walizką obok. Miała wrażenie, że leci do Stambułu, a nie po prostu wyprowadza się od męża. Tylko biletu brak.
— Kim kim… babą z charakterem — prychnęła Lera. — Powinnaś być szczęśliwa. Pożyłaś z mężem, zobaczyłaś, z kim nie warto dzielić bielizny — i uciekłaś. W koszuli przyszłaś.
— Tak, tylko ta koszula chyba z dziurami jak pięści — Alina wypiła kawę, poparzyła się, skrzywiła. — Byłam naiwna. Myślałam, że się ożenimy, wynajmiemy mieszkanie, a potem jakoś sami… A on: „Po co płacić, jak u mamy są trzy pokoje?” No tak. Pokoje u mamy. Klucze u mamy. Żona — na dokumenty.
— No to wpisana jesteś u niego? Albo jak?
— Nie. Teściowa wtedy powiedziała: „Jak nie urodzisz, to nie ma sensu cię wpisywać”. Dmitrij kiwnął głową jak piesek w samochodzie. A ja… ja wtedy byłam po prostu zakochana. — Alina zaśmiała się nerwowo. — Boże, ale byłam głupia.
— Jak ja z pierwszym mężem. W ogóle u jego babci mieszkałam. Też niezła wilczyca była. Aż nie przeklęła mnie i nie umarła. W każdym razie, jak chcesz, u mnie jest pokój. U syna. On teraz u babci w Petersburgu. Do końca miesiąca wolne.
— Lera… dzięki. Ale najpierw może do Mariny. Na kilka nocy. Nie chcę od razu wchodzić komuś na głowę. Chociaż takiej ulubionej wiedźmie jak ty.
— Jak chcesz. Ale jak coś — dzwoń. I więcej nie słyszę ani słowa o tym, jak bardzo jesteś samotna, niepotrzebna i nieszczęśliwa. Ty nie jesteś nieszczęśliwa. Ty przeżyłaś. Cieszę się, że się wyprowadziłaś.
Alina kiwnęła, choć Lera jej nie widziała. Potem wzięła walizkę, odetchnęła i ruszyła do przyjaciółki Mariny. Nie było czasu na samodzielną analizę. Trzeba było żyć.
Następnego dnia zadzwonił Dmitrij. Z numeru, którego jeszcze nie zablokowała.
— Cześć — głos miał cichy, jakby bał się, że nawet jego myśli usłyszy matka. — Wszystko w porządku?
— Już tak. Spałam jak martwa. Nikt nie zaglądał w nocy, nie pytał, czy włączyłam wentylację i czy za bardzo nie wyszorowałam zlewu sodą.
— Lin, nie zaczynaj…
— Już skończyłam, Dima. Nie ma mnie w waszym rodzinnym domku z trzema stopniami kontroli. Możesz wykreślić ze swojego listy.
— Nie chcę wykreślać. Po prostu… poszłaś za szybko. Mama…
— Właśnie, mama. Najpierw przeglądała moje książki, potem robiła listy, a teraz, widzę, chcesz, żebym jeszcze przeprosiła?
— Nie, nie, przepraszam. Ja… po prostu nie umiem tego robić — tak po prostu. Myślałem, że jakoś samo się ułoży…
— I tak się ułożyło. Poszłam. I nie wrócę, Dima. Kocham cię, ale kocham siebie też. I kiedy kobieta żyje w strachu, że jej szczoteczka do zębów w szafie — pod obserwacją, to nie miłość. To eksperyment więzienny.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Długa. Alina już chciała rzucić słuchawką, gdy nagle powiedział:
— Nie wiem, jak to zrobić dobrze. Po prostu nie chcę cię stracić. Mama… ona dobra. Tylko ma taki sposób troski.
— Dobry sposób to taki, kiedy ktoś daje ci herbatę, a nie leje jad do ucha każdego ranka. Twoja mama chce sobie synową na miarę, a ja — człowiek z gustami, książkami i tymi nienawidzonymi spodniami. Ty zdecyduj, Dima. Nie zakazuję ci kochać mamy. Ale jeśli mamy małżeństwo — to nie może być we trójkę.
On nic nie odpowiedział. Tylko westchnął. I rozłączył się.
Po trzech dniach zadzwonili do Aliny z zarządu nieruchomości.
— Halo, to Aлина Siergiejewna?
— Tak, to ja.
— Proszę potwierdzić, czy już nie mieszka pani pod adresem prospekt Mira, dom 7?
— Wszystko się zgadza. Wyprowadziłam się.
— Zrozumiałem. Po prostu Raiza Pietrowna złożyła wniosek o wymianę kluczy do klatki i wskazała, że utraciła pani status mieszkańca. Chciałem się upewnić, czy to dobrowolnie?
Alina roześmiała się. Głośno. Nie dlatego, że było śmiesznie, ale dlatego, że inaczej — by się załamała.
— Tak, dobrowolnie. Całkowicie dobrowolnie. Nawet z piosenką.
Marina przyjęła ją jak swoją. Nakarmiła, położyła do łóżka, dała ręcznik, pastę do zębów i nawet pieroga z ziemniakami. Po dwóch dniach zorganizowały “wieczór kobiecej wolności” — z winem, serialem i omawianiem mężów, od których warto było uciec rok wcześniej.
Trzeci dzień Alina zapisała się na konsultację u prawnika. Żeby, na wszelki wypadek, wiedzieć, jakie ma prawa. Choć nie miała meldunku. Prawnik okazał się sprawny, konkretny, bez lania wody:
— Formalnie, jeśli pani nie jest zameldowana, to nie może pani rościć sobie prawa do mieszkania. Ale jeśli w małżeństwie, a są dowody na wspólne prowadzenie gospodarstwa, zakupy, może pani wystąpić o podział majątku lub chociaż o rekompensatę. Ale trzeba sprawdzić dokumenty.
— A jeśli nie chcę pieniędzy? Chcę po prostu, żeby nie mogli kontrolować mojego życia.
— Wtedy po prostu trzeba się rozwieść. I wszystko. Wolna.
Alina kiwnęła głową. Rozwód. Niezbyt przyjemne słowo. Ale w tym kontekście — prawie jak wybawienie.
Wieczorem, kiedy siedziała u Mariny z lampką czerwonego wina i laptopem, rozległ się dzwonek do drzwi.
— Kogo czekasz? — zdziwiła się Marina.
— Nikogo — wzruszyła ramionami Alina.
Na progu stał Dmitrij. Z bukietem róż, spojrzeniem bitym psa i plastikową teczką w rękach.
— Cześć. Przyniosłem dokumenty. Na rozwód.
Alina osłupiała.
— Co?
— Zrozumiałem. Miałaś rację. Jeśli nie mogę być mężem poza cieniem mamy — to nie mogę być mężem wcale. To twoja wolność. I twoje zwycięstwo. Nie chcę być dla ciebie kotwicą. Więc… proszę.
Przedstawił teczkę.
— Mogłeś po prostu wysłać pocztą — powiedziała ochryple.
— Chciałem spojrzeć ci w oczy. I przeprosić.
Wzięła teczkę. Dokumenty były prawdziwe. Podpisy. Pieczątki.
— Dziękuję, Dima. Nie jesteś kotwicą. Po prostu nie nauczyłeś się być kapitanem.
Kiwnął głową.
— Sprawiedliwie. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa.
— Już prawie.
Odwrócił się i odszedł. Bez sceny, bez łez. Po prostu — odszedł.
Po tygodniu Alina stała na balkonie swojej nowej kawalerki. Małej, z dziwacznymi tapetami i mikroskopijną kuchnią. Ale swojej. Bez „maminych cieni”, bez zakazów, bez głupiego poczucia, że jest gościem w czyimś życiu.
Lera przyszła z winem i pizzą.
— No, gospodyni, pokażesz pałace?
— Wejdź. Tu mam kuchnię, tu — sypialnię, a tu — niezależność i nietykalność prywatnego życia.
— Boże, zrobiłaś to. Przeżyłaś Raizę Pietrowną.
— Prawie. Czasami śni mi się, jak podchodzi do zlewu i mówi: „Tu mydło nie leży!” — Alina się roześmiała.
— Ważne, żeby nie śniło się, jak wracasz.
— Nigdy. Jak wrócę — uderz prądem.
Roześmiali się.
Alina uniosła kieliszek i wypowiedziała toast:
— Za kobiety, które odeszły. I za te, które jeszcze nadchodzą.
I wypiła do dna.