->

Pakuj swoje rzeczy! Masz dziesięć minut! — tak moja przyjaciółka najpierw wyrzuciła teściową, a potem męża.

Pakujcie swoje rzeczy! Macie dziesięć minut!” — tak moja przyjaciółka najpierw wyrzuciła teściową, a potem męża.

Minęło już ponad dziesięć lat, a ja wciąż pamiętam tę historię jakby wydarzyła się wczoraj. Opowiem wam ją tak, jak usłyszałam ją od mojej przyjaciółki Karoliny, z całym dramatyzmem, na jaki zasługuje.

Karolina wtedy mieszkała w Lublinie, pracowała w banku, oszczędzała na własne mieszkanie i w końcu je kupiła. Niewielki, ale przytulny domek za miastem, z ogrodem, w którym marzyła o uprawie róż, i z werandą, gdzie planowała pić poranną kawę. Tylko że spokojnego życia tam nie zaznała.

Jej ówczesny mąż, Marek, był typowym leniem — przystojnym, uśmiechniętym, ale w rzeczywistości pustą osobą. Nigdy nie pracował na stałe, utrzymywał się za jej pieniądze, pił jej kawę, jadł na jej koszt, a gdy Karolina wracała wieczorem zmęczona po pracy, on wylegiwał się na kanapie i narzekał na „zmęczenie życiem”. Ale gdyby tylko on…

Jego rodzina była prawdziwą „perłą”. Matka — Janina Kazimierzówna, wiecznie z wyrzutem w głosie i pretensją w oczach, oraz siostra Krysia — wieczna „ofiara losu”, którą wszyscy mieli ratować. Kiedy Karolina kupiła dom, uznali, że to nie jej dom, tylko ich letnisko. I zaczęli zjeżdżać „na wakacje”, z walizkami, garnkami i pościelą. Krysia przywoziła córkę, która bez skrupułów grzebała w cudzych portfelach i „brała tyle, ile potrzebowała”. Karolina widziała to wszystko, zaciskała zęby i milczała, licząc, że to się wkrótce skończy. Ale bezczelność nie ma granic.

Następnego lata Karolina postanowiła: koniec. Zapowiedziała mężowi, że w tym roku nikogo nie przyjmuje, że potrzebuje spokoju. Wydawało się, że zrozumieli.

Ale nic z tego.

Dzwoni Janina Kazimierzówna:

„Karolina, kiedy po mnie przyjedziesz? Już czas pakować rzeczy — wyjeżdżamy na działkę.”

Karolina, ledwo panując nad sobą, odpowiada:

„Samochód w warsztacie. Nie przyjadę.”

Myślała, że odpuści. Nic z tego. Następnego dnia, w trzydziestostopniowy upał, ta pojawiła się sama. Autobusem. Z torbami. W kapciach. Stoi w progu jak zwycięzca: „Jestem.” Karolinie mało serce nie wyskoczyło.

„Na długo? Kiedy wyjeżdżacie? Nie ugoszczę herbatą — mam masę roboty!” — rzuciła w biegu.

„Ja już nie wracam. Zostanę, dopóki nie naprawisz auta.”

Karolina zadzwoniła do mnie i kazała przyjechać z jej siostrą. Gdy dotarłyśmy, zobaczyłyśmy ją białą z wściekłości.

„Mam dość! Koniec z tym! Zaraz to wszystko skończę!”

I z wyrazem twarzy, którego nigdy nie zapomnę, wpadła do pokoju teściowej:

„Spakujcie swoje rzeczy. Macie dziesięć minut!